Ponad 1200 km przez lodowe szczeliny, zaspy, wały zmrożonego śniegu, ciągnąc sanie ważące ponad 100 kg, pod wiatr dochodzący do 100 km na godzinę, w temperaturach spadających do minus 35 stopni Celsjusza. Cały czas pod górę. Na biegunie południowym stanęła 25 stycznia 2017.
Najpierw jaskinie
Zaczęło się na studiach. Uniwersytet Wrocławski, drugi rok na wydziale biologi. Małgorzata zapisuje się do sekcji speleologicznej klubu wysokogórskiego. Wyjeżdża ze znajomymi w Rudawy Janowickie i połyka bakcyla. Robi kurs taternictwa jaskiniowego. Zarobione w czasie wakacji pieniądze przeznacza na sprzęt jaskiniowy, a większość wolnych chwil spędza w górach.
Jej chłopak, Piotr Kuźniar, jest zapalonym żeglarzem. Podczas, gdy ona eksploruje kolejne jaskinie, on wyrusza w rejsy. Z Antarktydy wraca zauroczony surową, białą krainą. Razem wpadają na pomysł, żeby pasję połączyć z pracą i zacząć organizować komercyjne rejsy z Ameryki Południowej na Antarktydę dla żeglarzy amatorów. Małgorzata i Piotr wraz z grupą przyjaciół kupują jacht Selma Expeditions. Na jego pokładzie docierają do Zatoki Wielorybów na antarktycznym Morzu Rossa.
Choć Małgorzata Wojtaczka nadal działa aktywnie jako speleolożka - bierze udział w odkrywaniu nowych jaskiń w górach Picos de Europa w Hiszpanii, dociera na dno najgłębszej jaskini w tym paśmie, Sistema del Hou de la Canal Parda, na głębokość 903 m. - uczestniczy również w polarnych rejsach i ekspedycjach.
Magiczna Północ
Na Spitsbergen pierwszy raz płynie wraz z Piotrem i kolegą Darkiem w 2002 roku na małym 9-metrowym jachcie. Dopływają też na Islandię do strony fiordów, do których nie ma dostępu od strony lądu. To kolejna zaleta rejsów - jachtem można dotrzeć do miejsc, w których nie ma cywilizacji, dróg, lotnisk.
Rok później wchodzi w skład żeńskiej załogi, z którą przepływa ze Szkocji na Islandię. Mroźny świat Północy jest jak magnes, nic więc dziwnego, że Małgorzata Wojtaczka wkrótce wraca na Spitsbergen. Tym razem jest to trekking po lodowcach. Speleolożka i żeglarka uczy się, jak przetrwać w niskiej temperaturze, jak chodzić na nartach, ciągnąć za zobą ciężkie sanki (pulki) z niezbędnym ekwipunkiem. W 2014 woku zdobywa najwyższy szczyt Spitsbergenu - Newtontoppen (1717 m n.p.m.). Dociera do niego, idąc przez trzy tygodnie na nartach i nocując w namiocie rozbitym na śniegu.
"Biegun ma po prostu w sobie jakąś magię, coś, co przyciąga"
Zaczyna marzyć o tym, by wrócić tu na dłużej. Biegun południowy kusi coraz bardziej. Pierwszym Polakiem, który osiągnął ten cel, był Marek Kamiński. Zdobył biegun w 1995 roku. Rok wcześniej dotarła tam Norweżka – Liv Arnesen. Była pierwszą kobietą, która dokonała tego samodzielnie.
Małgorzata Wojtaczka ma już jasny cel - skoro inni mogli - ona też spróbuje. Zaczyna planować wyprawę. W ramach treningu samotnie przechodzi 120 km przez płaskowyż Hardangervidda w Norwegii. W przygotowaniach pomagają jej Piotr i przyjaciele, bez których - jak mówi - na pewno by nie dążyła. Taka ekspedycja jest nie tylko bardzo droga, ale i stanowi ogromne wyzwanie logistyczne. Sprzętu, który będzie jej potrzebny, nie można kupić w sklepie. Sanie zamawia w Norwegii, czeka na nie dwa miesiące, odbiera je niemal w ostatniej chwili. Zamawiane botki okazują się za małe, więc trzeba je odesłać. Skompletować sprzęt udaje się mniej więcej na tydzień przed wyjazdem.
Samotnie można bardziej przeżywać
Na biegun południowy postanawia wyruszyć sama. Dlaczego?
"Samotność daje dużą niezależność i poczucie wolności. Gdy jest towarzysz, to jest łatwiej, jest weselej, jest z kim porozmawiać, jest wsparcie, jest na kogo liczyć. Ale samotnie można bardziej przeżywać taką podróż, można się bardziej na tym skoncentrować. Można mieć większą łączność z naturą. A tam jest przepiękna przyroda, nieskażona przez cywilizację."
Na początku listopada Małgorzata Wojtaczka leci do Argentyny. W górach niedaleko Ushuaia trenuje, testuje i dopasowuje sprzęt. Wszystko musi idealnie działać, bo w przypadku jakiejkolwiek awarii pomocy nie będzie. Następnie przenosi się do bazy przygotowań antarktycznych w Puenta Arenas w Chile.
Dwa miesiące i 1200 kilometrów
Wyrusza z Hercules Inlet z brzegu lodowca Ronne, spływającego do Morza Weddella. Przed nią 1200 km lodu, śniegu, szczelin i huraganowego wiatru. Ma wszystko zaplanowane niemal co do godziny, zapasy jedzenia wyliczone na każdy dzień. Musi się spieszyć, bo wraz z końcem sezonu likwidowana jest amerykańska baza antarktyczna i odlatuje ostatni samolot.
Żeby dojść w dwa miesiące do bieguna południowego, Małgorzata Wojtaczka musi pokonywać dziennie 20 km. Droga wiedzie wciąż pod górę, wspina się na płaskowyż, osiągając stopniowo 2835 m n.p.m. W połowie dystansu, pomiędzy Thiel i Pensacola Mountains, trasa przekracza masyw gór Transantarktycznych, który dzieli Antarktydę na wschodnią i zachodnią. "Cały mój dzień polegał na tym, żeby wstać, zjeść, maszerować, rozbić namiot, zjeść i iść spać" - opowiada.
Im bliżej, tym gorzej
W drugiej połowie wyprawy zaczynają się problemy. Następuje zmiana pogody, nietypowa dla tamtych rejonów. Jest coraz zimniej, wzmaga się huraganowy wiatr, który utrudnia marsz i sprawia, że odczuwalna temperatura dochodzi do minus 45 stopni. Pojawiają się też duże opady śniegu, sprawiające, że ciągnięcie sań jest wyjątkowo trudne i wymaga dwa razy więcej siły. Czasu jest coraz mniej, zapasy też się kończą.
23 stycznia, gdy od celu dzieli ją jeszcze 39 km, informuje: „Kochani, to chyba będzie ostatni meldunek z trasy. Całą rezerwę energii wkładam w tu i teraz. Przede mną jeszcze około 30-35 godzin samego marszu. Jedzenia mam jeszcze na maksimum 2 dni. Denerwuję się czy zdążę. Jestem porządnie zmęczona. Temperatura powietrza już poniżej minus 30 stopni i to też szybko zabiera mi energię”.
Szczęście i żal
Ostatnie 20 godzin to marsz non-stop. 25 stycznia ok. godz. 12.30 Małgorzata Wojtaczka, po 69 dniach samotnej wyprawy, staje na biegunie południowym. Jest pierwszą Polką, która dokonała tego bez wsparcia z zewnątrz. Co czuje? Szczęście, że się udało, ale i żal, że wyprawa właśnie się skończyła.
- Życie jest piękne. Warto było. Droga jest ważna, ale cieszę się, że dotarłam do celu - mówi.
Co było najtrudniejsze? Zdążyć na czas. Czego się bała? Że zdarzy się coś nieprzewidzianego, że złamie się narta, skręci kostkę, złamie nogę i że, będąc już tak blisko celu, stanie się coś, co ją zatrzyma. Czy miała momenty załamania? Choć przyznaje, że ostatni tydzień był bardzo ciężki, ani razu nie pomyślała o tym, żeby zrezygnować i wrócić.
Spełniła swoje największe marzenie. Czy ma już kolejne? Oczywiście!
Mustang w okolicach Annapurny. "To miejsce dalekie od cywilizacji, gdzie na wysokości ponad pięciu tysięcy metrów są bardzo ciekawe trasy trekkingowe". Coś jeszcze? Wyjazd zimą na samą północ Finlandii. "To obszar bardzo podobny do Antarktydy. Nie ma ludzi, nie ma wysokich drzew, tylko tundra. Chciałabym wybrać się na kilka tygodni, aby przystanąć, pooglądać. Sama. Tylko z sankami".