Pustostan przy ul. Andersa w Białymstoku. Na ścianie wielki, czerwony napis „WEJŚCIE”. Nie ma drzwi. Nawet dziury po nich. Zamurowana. Wydawać by się mogło, że skoro nie można dostać się do środka, to budynek stoi pusty. Streetworkerki, Sandra Sikorska i Ania Sobolewska, doskonale znają to miejsce. Dwudziestosiedmiolatka i jej o dwa lata młodsza koleżanka były tu nieraz. Teraz też idą pewnym krokiem. Przez wybite okno.
Najpierw Sandra, później Ania szybko wchodzą do środka. W ich ruchach widać profesjonalizm, który szlifują już od siedmiu lat. Są streetworkerkami - pomagają osobom wykluczonym, zmarginalizowanym. W pustostanie przy Andersa szukają bezdomnych. Na parterze nikogo nie ma. Idąc pokruszonymi schodami na następne piętro, pytam Sandrę, czy nie czułaby się bezpieczniej po kursie samoobrony.
- Nie jest nam to potrzebne, ponieważ my działamy słowem. Gdy traktujemy innego człowieka humanitarne, to nigdy nie spotkamy się z agresją z jego strony.
Rozglądając się po pokojach pierwszego piętra, Ania przez dziurę w ścianie dostrzega czarną kurtkę.
- Ktoś tam musi być - szepcze.
W ciemności streetworkerki krzyczą: „Dzień dobry, czy ktoś tam jest?”. I tak trzy razy. W końcu decydują się wejść do środka. Przejście w ścianie jest tak małe, że muszą zgiąć się w pół. W pomieszczeniu wolontariuszki znajdują nie tylko kurtkę. - Widać, że jej właściciel wkrótce tu wróci - nie mają wątpliwości dziewczyny.
Im wyżej wchodzimy, tym jest coraz jaśniej. Biel ścian drażni oczy. Tu atmosfera jest zupełnie inna. Mniej dramatyczna. W korytarzu stoi ponaddwumetrowy segment z książkami i teczkami biurowymi. Na podłodze leży podręcznik, otwarty na temacie: „Jak zbudować lampę”.
Zaglądamy do największego pokoju drugiego piętra. Na środku koło tworzą trzy duże, brązowe fotele. Na dywanie widać ślady ogniska, popiołu, sadzy. Ściany nie są już tak białe jak w poprzednim pomieszczeniu. Zdobią je kolorowe graffiti przedstawiające ludzkie twarze w dość awangardowy sposób.
- Gdy zaczynałyśmy pracę jako streetworkerki, niepełnoletnich mieszkających na pustostanach było niewielu. Od jakiegoś czasu liczba młodych osób, zamieszkujących opuszczone budynki stale wzrasta - z żalem przyznaje Sandra. - Najmłodsza osoba, którą znalazłam miała 16 lat. Najczęściej są to osoby, które uciekły z młodzieżowych ośrodków wychowawczych, czy innych placówek. Wtedy zawiadamiamy odpowiednie służby, ponieważ są to osoby niepełnoletnie.
- Często w pustostanach spotykamy młodych ludzi uzależnionych od narkotyków. Ostatnio bardzo popularne są dopalacze. Z nieoficjalnego źródła wiem, że jeśli ktoś zna środowisko narkotykowe i wie do kogo się zgłosić, dostaje jedną, drugą próbkę za darmo. A każdy, kto przyprowadzi klienta, dostaje „bonus” - wyrzuca streetworkerka.
Tym razem dziewczyny w pustostanie przy Andersa nikogo nie znalazły. Jednak podczas takich eksploracji nie brakuje trudnych chwil.
- Początki były bardzo ciężkie. Wszystkie smutki przynosiłam po akcji do domu. Wiele razy płakałam. Jednak po siedmiu latach nauczyłam się jak sobie radzić w takich sytuacjach. Najbardziej boli, kiedy po roku pracy z bezdomnym, czasami dłużej, on wraca do miejsca, z którego próbowałyśmy go wyciągnąć. Zdarza się, że takie osoby urywają z nami kontakt. Po jakimś czasie dowiadujemy się, że są w szpitalu, w stanie krytycznym - przygnębionym głosem mówi Sandra
- Chyba cztery lata temu umarł mój podopieczny. Bardzo to przeżyłam. Był to pierwszy taki przypadek od czasu, gdy zaczęłam pracować jako streetworkerka. Był bardzo młody. Miał 23 lata, a już uzależniony od nitro - ze łzami w oczach wspomina Ania.
- W takich sytuacjach dzwonimy po straż miejską. Strażnicy jednak nic nie robią, ponieważ alkomat nie wykazuje alkoholu. Mówią, że nie mają podstaw, by zabrać osoby, które wypiły rozpuszczalnik na izbę wytrzeźwień, bo teoretycznie nie są pod wpływem - z rozgoryczeniem zaznacza Sandra. - Jest to igranie z życiem. Czasami wystarczy jeden raz…
Do streetworkingu trzeba mieć powołanie, tak jak do bycia księdzem czy lekarzem. To nie jest zwykła praca. Duchowni, czy doktorzy muszą być gotowi w każdej chwili, by pomóc innym. Tak samo działają streetworkerzy.
- Nie mamy stałych godzin pracy. Przez cztery godziny patrolujemy pustostany. Czasami do tego dochodzą wizyty w szpitalu. Wszystko zależy to od zgłoszeń, które otrzymujemy - zaznacza Sandra
Swoich podopiecznych wspierają nie tylko słowem, choć... - Osoby bezdomne wielokrotnie podkreślają, że zwykła rozmowa jest dla nich bardzo ważna. W tej pracy pełnimy różne role. Raz jesteśmy urzędnikami, bo pomagamy im napisać jakieś pismo, a raz psychologami, którzy ich wysłuchają i pomogą - wylicza Ania.
- Już kilka razy udało się nam wyciągnąć naszych podopiecznych z bezdomności. Utrzymujemy z nimi kontakt. Często przychodzą do fundacji, żeby po prostu porozmawiać. Mimo że mają dom, wiedzą, że zawsze mogą na nas liczyć - z uśmiechem puentuje Sandra.
Obecnie w Białymstoku jest pięciu pracowników i dwóch wolontariuszy, którzy działają w fundacji Spe Salvi. Streetworkerzy pomagają bezdomnym, dzieciom ulicy, prostytutkom, narkomanom oraz ludziom zmagającym się z innymi formami patologii.
Streetworking (praca prowadzona na ulicy, pedagogika ulicy) to innowacyjna forma pracy socjalnej, która stała się ostatnio popularną w zinstytucjonalizowanej pomocy państwa nad osobami zmarginalizowanymi. Metoda ta umożliwia pomaganie ludziom dotychczas izolowanym, odtrącanym i niezauważanym. Pozwala na docieranie ze wsparciem do wielu grup społecznych, m.in. prostytutek, dzieci, młodzieży, narkomanów, osób bezdomnych