Rozmowa z dr Mileną Drzewiecką, psychologiem społecznym z Uniwersytetu SWPS
Przyznam, że słowa Anny Marii Żukowskiej pod adresem Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, że albo się jest polityczką albo łajzą, zrobiły na mnie wrażenie. A na pani?
Przez ostatnie lata słyszeliśmy już tyle mocnych słów, że dziwię się coraz rzadziej. Polityka kojarzy się obywatelom z cyniczną grą. I im więcej w niej takiego języka, tym trudniej będzie samym politykom przekonać nas, że grają fair.s Łże elity, komuniści i złodzieje, dyktatorzy, czy bolszewicy - to wszystko przykłady słów jakimi politycy określają się nawzajem. Pamiętam jak w 2013 roku podczas debaty o OFE, starli się Janusz Palikot i Leszek Miller. Palikot zarzucał Millerowi obłudę i wypomniał współpracę z Samoobroną. Miller odpowiedział mu cytatem z Tuwima: "Próżnoś się repliki spodziewał. Nie dam ci prztyczka, ani klapsa, nie powiem nawet pies cię j..., bo to mezalians byłby dla psa." Obaj politycy słynęli z ciętego języka, ale wtedy na salę plenarną wkraczała przynajmniej literatura. W mediach społecznościowych jest jej zdecydowanie mniej. Tu królują wzajemne ataki i to one generują serię like'ów. Nawet byli szefowie dyplomacji nie silą się na ... dyplomację, vide zwrot "wariatko".
Jak we wpisie Radosława Sikorskiego do Krystyny Pawłowicz.
To była reakcja Sikorskiego na słowa Pawłowicz o radiowej Trójce. Była posłanka napisała: "Trujka"... Samooczyszczenie... Zresztą retoryka tej polityk mogłaby być przedmiotem osobnego wywiadu. Polityka już od dawna jest jarmarczna. Naszą uwagę przyciąga to, co kolorowe, głośne i zaskakujące. A ostatnimi laty także to, co wulgarne. Jedni próbują z tym walczyć, inni wykorzystać. W polityce cięty język jest zasadny. Ale cięty nie znaczy wulgarny. W ostatnich czasach jednak debata polityczna coraz bardziej się wulgaryzuje, czy tabloidyzuje.
Polska polityka nie jest tu wyjątkiem.
Debata publiczna w Stanach Zjednoczonych jest jeszcze bardziej agresywna. Dlatego to jest pytanie do osób publicznych w Polsce, czy chcą się wzorować na Donaldzie Trumpie czy też chcą budować własne standardy.
Im częściej słyszymy mocne określenia, podobnie jak im częściej spotykamy się z pewnymi górnolotnymi wyrażeniami, tym mniejsze one robią na nas wrażenie. To tak jak obcowanie z agresją w telewizji. W tym przypadku jak i w przypadku wulgarnego języka w życiu publicznym ulegamy pewnego rodzaju habituacji, czyli przyzwyczajamy się i w pewnym momencie przestajemy reagować...
Panią to nie drażni?
Staram się patrzeć na to z krytycznym dystansem. Przy okazji tej dyskusji o słowach posłanki lewicy, pojawia się wątek płci. I jeśli skupimy się tylko na płci, na tym co wolno w polityce kobiecie, to łatwo możemy wpaść w pułapkę stereotypów. Dbanie o kulturę debaty publicznej to zadanie zarówno dla mężczyzn jak i kobiet. Mnie bardziej niż konkretne słowa, interesuje reakcja na nie. Pamiętajmy, że Anna Maria Żukowska jest rzeczniczką lewicy, formacji która ma w światopoglądowe DNA wpisanie równouprawnienie i tolerancję. I nawet jeśli nie wprost nazwała kogoś łajzą, tylko to zasugerowała, to takie słowa w ustach lewicowej rzeczniczki bardziej bolą, niż gdyby to powiedział poseł partii narodowej, jaką jest Konfederacja.
Choć przecież Konfederacja na sztandarach też ma wypisany szacunek wobec kobiet.
Ale inaczej rozumiany, niż ma to w programie lewica.
Dlatego Anna Maria Żukowska jako rzeczniczka partii lewicowej zdaje sobie sprawę, a przynajmniej powinna sobie zdawać, że jej głos traktowany jest jak głos całego środowiska. Reakcje jej partyjnego otoczenia też nie były jasne.
Ten atak słowny i inne, przypominają zapasy w kisielu.
Sięgając po takie porównania, pokazuje pani, z czym nam się kojarzy debata publiczna. Media przedstawiają politykę jako rodzaj walki. A to sprzyja cynizmowi publicznemu, czyli przekonaniu, że politycy się nami nie interesują. Ale politycy sami sugerują nam z kim powinniśmy ich porównywać. I to jest pytanie do nich, czy chcą wywoływać skojarzenia typu walka w kisielu, o której pani wspomina. Zajmując się marketingiem politycznym, nie pisałam się na to, że będę komentować zapasy, a jednak czasem tak się czuję. Na boksie się nie znam, ale coraz częściej zaczynam szukać właśnie określeń z ringu.
Gdzie są granice tego szlamu językowego? Kto powinien je postawić?
Granice wyznacza zdrowy rozsądek, kultura języka i poziom demokracji.
Ale pani wie, że z tym w naszej polityce krucho.
Dlatego uważam, że w ostatnich latach zrobiliśmy krok a może nawet kilka kroków w tył. Think tank tygodnika "The Economist" regularnie analizuje demokracje różnych krajów i jeśli sięgniemy do tych analiz, zobaczymy, że kultura polityczna Polski jest na poziomie wymagającym od nas coraz większej pracy. Lepiej sobie radzimy z uczestnictwem w wyborach, niż z poziomem debaty publicznej. Te granice mogłyby wyznaczać autorytety, instytucje, protokół dyplomatyczny. Ale jednocześnie coraz częściej te autorytety, protokoły czy instytucje są traktowane nie jako wskazówki, tylko jak kajdany, które trzeba zerwać. Mam wrażenie, że coraz więcej osób przestaje dążyć do tego, żeby być lepszym. Wybiera wariant przeciętniaka. Tylko, że przeciętnego wyborcy nie należy ani przecenić, ani nie docenić.
To znaczy?
Myślę, że wielu wyborców oburzy się na te i inne mocne słowa w polityce, ale będą też ci, którzy głośno przyklasną. Pytanie do polityków: na jakich brawach im najbardziej zależy?