Jeden z internautów tak podsumował program „Mask Singer”: „Przy szalonej i sztucznej Kamińskiej, zblazowanym Wojewódzkim i zupełnie nie pasującym do idei show Rucińskim, pani Trzepiecińska wypada najlepiej”. Co sprawiło, że poradziła pani sobie tak dobrze w tak niekonwencjonalnym show?
Nie zgadzam z tym zdaniem. Każdy z nas poradził sobie w tym programie. Każdy w inny sposób, bo każdy z nas jest kimś innym. Mamy różną ekspresję komunikowania się, odmienny temperament, poczucie humoru. Jedni w reakcjach są powściągliwi, inni spontaniczni. Tę przytoczoną opinię wygłosił pewnie ktoś, komu odpowiadało bardziej stonowane zachowanie. Trudno wymagać od Kuby Wojewódzkiego, by wcielił się w rolę nobliwego eksperta bez fantazji i szaleńczego uroku. Nie za to go lubimy. Julka Kamińska, która jest młoda, radosna i wyrazista, podzieliła się z widzami swoimi atutami. Gdybyśmy wszyscy zachowywali się tak samo, byłoby to po prostu nudne.
Potraktowała pani występ w tym programie jako swe kolejne aktorskie wyzwanie?
Potraktowałam udział w tym programie jako przygodę. Nie mam wielu doświadczeń w show-biznesie. To nie jest środowisko, w którym przebywam na co dzień. Jestem człowiekiem kultury, obracam się głównie w kręgach teatralnych. Występuję też na estradzie, ale uprawiam piosenkę aktorską, literacką, która nie gości obecnie na ekranach telewizyjnych. Udział w „Mask Singer” dał mi szansę poznania tych, którzy tworzą rozrywkę. Ciekawa byłam tej pracy - czy mimo skromnych doświadczeń poradzę sobie? Na co dzień w telewizji oglądam przeważnie programy informacyjne.
Tu pojawiła się szansa zobaczenia „od kuchni” produkcji tworzonego z rozmachem i fachowością telewizyjnego show. Nie miałam świadomości, jak taki program powstaje, ilu ludzi przy nim pracuje, jaka to ogromna machina. Bardzo cenię wysoki poziom zawodowstwa wszystkich, którzy to widowisko współtworzyli. Można trafić programem „Mask Singer” w czyjś gust lub nie, ale nie można tej realizacji odmówić profesjonalizmu. Czy to są ci, których widzimy na ekranie, czy to jest ekipa sprzątająca – wszystko działało jak w szwajcarskim zegarku. Byłam pod ogromnym tego wrażeniem.
Jak się pani spodobał ten polski show-biznes, który zobaczyła pani od środka dzięki „Mask Singer”?
To była miła odskocznia od tego, co robię na co dzień. Pracuję głównie w teatrze. Zajmuję się rzeczami o wiele bardziej... powiem niszowymi, choć ciśnie mi się na usta elitarnymi. Z natury swojej teatr ma znacznie skromniejszy zasięg i podobnie jak książki Olgi Tokarczuk nie każdy spektakl przeznaczony jest dla szerokiej grupy odbiorców. Wybór zależy od zaawansowania widza. Ostatnio miałam dwie ciekawe premiery w Teatrze Polskim – „M.G.” w reżyserii Moniki Strzępki i „Wiśniowy sad” Czechowa w reżyserii Krystyny Jandy. To jest górna półka polskiego teatru. Pracuję przy przedsięwzięciach wartościowych i czerpię z uprawiania tego zawodu przyjemność. Ale ten obszar artystycznej działalności jest mało promowany w mediach. Dzięki udziałowi w „Mask Singer” przypomniano publiczności, że nadal żyję, jestem w niezłej formie i w ogóle mam się dobrze. (śmiech)
Podobno korzystała pani w programie z wiedzy swych synów. To znaczy, że nie śledzi pani tego, co dzieje się w polskim show-biznesie?
Kiedy jest się młodym aktorem, to zna się wszystkich starszych od siebie. Kiedy czas zaczyna przyspieszać, skupieni na własnej pracy, zdarza się, że niesłusznie gubimy to „nowe”, które się pojawia, wciąż i wciąż... Miałam zaległości dotyczące sceny pop. Dlatego postanowiłam się dobrze przygotować i nadrobić braki w wiedzy dotyczącej młodych wykonawców, których udziału w programie mogłam się spodziewać. To był bonus, który mi się przydarzył. Warto wiedzieć o czym śpiewają dwudziestoparolatkowie, czym się dzielą ze światem, co ich boli, jak chcą żyć, czego się boją. I choć nie jest to twórczość na miarę Osieckiej czy Młynarskiego, to jednak dostęp do tego pokoleniowego przekazu okazał się dla mnie ważny. Na co dzień słucham głównie jazzu i klasyki. Tym razem sięgnęłam po wykonawców, którzy są istotni dla pokolenia moich synów. Nie był to stracony czas.
Pani za młodu uczyła się klasyki – gry na fortepianie i na flecie. Dlaczego ostatecznie wybrała pani aktorstwo?
Nie sposób jest połączyć nauki w obu szkołach, zawłaszczają one bowiem cały nasz czas. Jeśli chcemy osiągnąć profesjonalizm, oba te zawody wymagają nieustannego treningu. Ale wiedzę, którą zdobyłam w średniej szkole muzycznej, nadal skutecznie wykorzystuję. Choć nie mam już dziś umiejętności instrumentalnych, które kiedyś miałam, to wewnętrznie dzięki latom pracy w szkole muzycznej, jestem skonstruowana jak muzyk. Znam dobrze język, którym posługują się muzycy, bo uczyłam się go od dziecka. Dzięki temu jestem w stanie pracować z muzykami jazzowymi, co uważam za sukces. A nie jest to łatwe, bo to nie są instrumentaliści, którzy za każdym razem grają tak samo. Wręcz przeciwnie. I tutaj wykształcenie muzyczne bardzo się przydaje.
W szkole teatralnej wychowywali panią mistrzowie polskiej sceny. Dużo im pani zawdzięcza?
Choć niektórych już nie ma tym świecie, to wszyscy nadal istnieją we mnie. Jednym z moich ukochanych profesorów był Gustaw Holoubek. Również dziś sięgam po zapisy rozmów z nim, korzystając z tej mądrości i wiedzy. W latach 80. wykładowcami w Szkole Teatralnej był kwiat polskiego aktorstwa. Uczyli Zapasiewicz, Łomnicki, Śląska, Łapicki, Siemion. Byłam na roku Jana Englerta i to jemu zawdzięczam debiut w serialu „Rzeka kłamstwa”. Zaprosił on reżysera Jana Łomnickiego na nasze egzaminy, dzięki czemu otrzymałam propozycję głównej roli już w czasie studiów i zaczęłam grać zaraz po ich ukończeniu. To był spektakularny start.
Jaką wizję aktorstwa wyniosła pani ze szkoły?
Ogólnie nazwałabym to szacunkiem dla pracy i zawodu, który uprawiamy. Dzięki profesorom miałam poczucie wysokiej rangi tej profesji. Chodziło o coś więcej niż tylko przekazanie tajników rzemiosła. Moi mistrzowie wiedzieli, że są twórcami kultury i że ich praca ma niezwykle istotne znaczenie ze względu na oddziaływanie społeczne. Uprawiali ten zawód nie tylko po to, by przynosić rozrywkę, ale dzielili się istotną dla narodu myślą, często nie podobającą się władzy. To były autorytety, ludzie utalentowani, wykształceni, z charyzmą, wyraziści w poglądach, ciszący się zaufaniem społecznym, obdarzeni jak Holoubek niezwykłym umysłem i poczuciem humoru. To był zaszczyt móc pracować z takimi profesorami. To byli inteligenci – i nieśli ze sobą inteligencki etos.
Brakuje pani tego dzisiaj?
W teatrze nadal jest oczywista hierarchia, wynikająca z dorobku aktora. To nas ustawia w niezafałszowanym zawodowym porządku. W świecie pozateatralnym żyjemy w czasach, w których miernikiem wartości człowieka stał się pieniądz. Ktoś, kto zgromadził majątek, umieszczany jest w drabince społecznej często na szczeblu, do którego nie ma prawa predestynować. Jakie znaczenie dla świata miało to, czy więcej zarobił Łapicki czy Holoubek? Oczywiście pieniądze są w życiu potrzebne. Ale przecież nie one określają zawodową rangę artysty. To byłoby zbyt proste.
Co zatem dla pani jest wymiernikiem sukcesu w aktorstwie?
Trwanie. Twórcze trwanie. Nieustanne utrzymywanie kreatywności w dobrej formie, ciągłe doskonalenie się, rozwijanie. To wymaga ogromnej pracy, pokory, poświęcenia oraz umiejętnego przeżywania wzlotów i upadków, które są wpisane w ten zawód.
Pani trwa w teatrze od studiów. Dzięki temu grała pani Wyspiańskiego, Fredrę, Kerna, Tuwima, Czechowa. Teatr zaspokaja pani aktorskie apetyty?
Wyjątkowym doświadczeniem była dla mnie przed laty praca z wielkim artystą polskiego teatru Jerzym Grzegorzewskim. Granie czechowowskich ról Niny Zariecznej, czy Heleny w „Wujaszku Wani” w jego wspaniałych przedstawieniach, to było wielkie przeżycie. Szkoda, że to nie zostało zapisane. Niestety najwartościowsze prace nie pozostaną po mnie, bo teatr jest sztuką ulotną. Ale z drugiej strony mam pewność, że ten zawód ma służyć ludziom, a nie tylko mojej satysfakcji. Kilka ekranowych ról również wzbudziło podziw publiczności i wciąż powracają, co cieszy. Dla pewnego pokolenia będę dziewczyną z filmu Barańskiego „Nad rzeką, której nie ma”, dla innego - Alutką z serialu „Rodzina zastępcza”, ale przydałam się ludziom tak czy inaczej.
Niedawno wróciłam z Międzyzdrojów, gdzie odciskałam dłoń w Alei Sław. Bardzo wiele osób podchodziło do mnie i mówiło, że wielką radość sprawiłam im tą drugą ze wspomnianych ról. Ja też miałam satysfakcję z tej pracy. Dlatego podziękowałam w Międzyzdrojach publiczności głębokim ukłonem za to, że jest ze mną wiernie przez tyle lat.
Współpracowała pani z wybitnymi postaciami polskiej sceny. Te spotkania wzbogaciły panią jako aktorkę?
To jest kwintesencja tego zawodu. Praca z wyrazistymi osobowościami. Z utalentowanymi ludźmi, którzy mają coś ciekawego światu do przekazania. Współuczestniczenie w procesie twórczym to wielkie przeżycie. Aktor zmaga się indywidualnie z rolą, ale bierze udział w pracy zbiorowej. Dzięki temu powstaje coś, co jest znaczące i niesie ze sobą walor piękna. A ostatnio piękno przesunięto na margines naszego życia. Otacza nas mnóstwo miałkości i tandety. Wiedza o pięknie powinna być przedmiotem szkolnym. Bo jeśli nie rozwijamy wrażliwości na nie, to omija nas wyjątkowa część istnienia na tym świecie i wykluczamy się z intelektualnego partycypowania w odbiorze sztuki.
Praca nad rolą w teatrze jest dosyć specyficzna: trwa od pierwszych prób do zejścia sztuki z afisza. Lubi pani taki tryb?
Tak, bo daje szansę nieustannego rozwoju, zbierania doświadczeń i ulepszania naszej obecności na scenie. Poza tym, że wypracowujemy zawodową sprawność, stwarza też okazję do przeżycia przygody intelektualnej. Niby aktorzy wypowiadają kwestie w imieniu granych postaci – a jednak budują je w sobie i nieustannie starając się je zrozumieć, drążą w naturze człowieka. To jest czasami przejmujące.
Teatr to sztuka ulotna. Przeciwieństwem tego jest film. Jedną z pierwszych ról kinowych zagrała pani w „Nad rzeką, której nie ma”. Występ u mistrza kina artystycznego Andrzeja Barańskiego był dla pani ważny?
Miałam to szczęście, że na początku lat 90. zdarzały się jeszcze takie produkcje, jak ta. Potem producenci zaczęli coraz mocniej przejawiać komercyjne apetyty. Każdy chciał zgromadzić coraz większą publiczność i zarobić na filmie jak największe pieniądze. Mecenat państwa, który istniał w czasach socjalizmu, przez pewien czas po 1989 roku obejmował jeszcze twórców. Dzięki temu mógł powstać taki film, jak „Nad rzeką, której nie ma”. Do dzisiaj jest on pokazywany na różnych przeglądach i festiwalach, jako przykład pięknego kina artystycznego.
Komercyjnym sukcesem było z kolei „Papierowe małżeństwo” z pani udziałem.
Film ten budził wielkie zainteresowanie, bo był jedną z pierwszych polskich koprodukcji z zachodnim partnerem - z Wielką Brytanią. Wydawało się nam wtedy, że to nowe, które nadchodzi, szybko przybliży nas do Europy. Potem okazało się, że to nie takie proste. Premiera „Papierowego małżeństwa” była jednak swego rodzaju momentem uniesienia, że oto tutaj jesteśmy częścią zachodniego świata i możemy ze sobą współpracować. Dlatego bardzo miło wspominam pracę przy tym filmie.
To Krzysztof Lang odkrył w „Papierowym małżeństwie” pani talent komediowy?
Stało się to w teatrze. Przez lata grałam ze Zbyszkiem Zamachowskim i Wojtkiem Malajkatem w sztuce „Się kochamy”. To właśnie tam zagrałam jedną z pierwszych komediowych ról. Wiele się od nich wtedy nauczyłam. Szerokiemu odbiorcy pokazałam się jednak od tej strony dopiero w „Rodzinie zastępczej”. To rola charakterystyczna, zbudowana teatralnymi środkami. Nigdy wcześniej mnie w takich nie obsadzano. Długo postrzegano mnie jako amantkę. Dlatego kiedy w tamtym czasie patrzyłam na role, które grała Ada Biedrzyńska czy Edyta Jungowska, myślałam: „Boże, one takie fajne propozycje dostają, a ja się tylko ciągle snuję”.(śmiech)
„Papierowe małżeństwo” było polsko-angielską koprodukcją, a potem „Anioł śmierci” – polsko-amerykańską. Realizacja tych filmów wyróżniała się w tamtym czasie?
Bo ja wiem? Nie pamiętam. Chyba specjalnie się te międzynarodowe plany nie odróżniały od polskich. Jasne: przyjeżdżali wspaniali aktorzy z zagranicy. Dzięki temu zagrałam z Rutgerem Haurem, Johnem Hurtem, Rodem Steigerem, czy Ritą Tushingham. Przekonałam się wtedy, że jeśli chodzi o kunszt zawodowy, to polscy aktorzy nie muszą się wstydzić. Umiejętności zawodowe raczej nas zbliżały, dzieliły zarobki, czasem ograniczał język. Dzisiaj jest inaczej – młodzi aktorzy uczyli się od dziecka angielskiego i posługują się nim znacznie sprawniej niż moje pokolenie, które miało w szkole obowiązkowy rosyjski. Przez fakt przynależności Polski do Unii Europejskiej mają prawo do pracy na Zachodzie, którego ja nie miałam.
No właśnie: po „Papierowym małżeństwie” miała pani występować w Anglii. Dlaczego do tego nie doszło?
Dzięki występowi w tym filmie i pomocy brytyjskich współproducentów, znalazłam się w bardzo dobrej agencji aktorskiej. „Papierowe małżeństwo” było swego rodzaju biletem wizytowym. Niestety, ze względu na sprawy formalne, nie dostałam pozwolenia na pracę i musiałam wracać do domu. Dzisiaj Joasia Kulig, Marcin Dorociński czy Tomasz Kot nie mają takich problemów. Na szczęście mogą pracować na Zachodzie i podjęli to wyzwanie. Są świetnymi aktorami i dobrze, że świat może się o tym przekonać.
Po filmach „Sztuka kochania” i „Papierowe małżeństwo” media obwołały panią „symbolem seksu”. Uroda miała duży wpływ na pani karierę?
No chyba nie, bo nie przypominam sobie zbyt wielu ról jako „symbol seksu”. (śmiech) Dziennikarze często posługują się w swojej pracy kalkami i chwytliwymi porównaniami. Denerwuje mnie to, bo świadczy o braku wyobraźni i ciekawości drugiego człowieka. Ale wybaczam, bo i mnie zdarza się czasem tak patrzyć na aktorów. Kiedy spoglądam na Cezarego Pazurę, myślę: „To jest talent na miarę Wiesława Gołasa”, a kiedy na Zbyszka Zamachowskiego: „Wspaniały jak Kobiela”. Ja nie czułam się żadnym „symbolem seksu”, bo każdy kto mnie zna, wie że możemy raczej pogadać o książkach, choć w tym również o „Życiu seksualnym dzikich” – Malinowskiego. Ale może nie dziś. (śmiech)
Dosyć szybko i niespodziewanie zyskała pani wielką popularność. Jak się pani czuła w roli gwiazdy polskiego kina tamtego czasu?
Trochę byłam przerażona, że za chwilę się wyda, iż niewiele umiem. (śmiech) W związku z tym wzięłam się do ciężkiej pracy i bardzo dużo się uczyłam.
To prawda: grała pani potem dużo i to różnorodnych ról. Lubi się pani sprawdzać w odmiennym repertuarze?
Na tym polega ten zawód. Czasy specjalizacji w jednym emploi, w rolach wyłącznie czarnych charakterów, albo długowłosych dziewic nie do zdobycia, już dawno minęły. Gram w Teatrze Polskim od postaci komediowych po dramatyczne, od ładnych po brzydkie, od młodych po stare. Zapraszam.
A co się stało, że tak rzadko oglądamy dziś panią w kinie?
No właśnie nie wiem. (śmiech) Jeśli dostanę jakąś ciekawą propozycję, to chętnie zagram. Chwilowo los mi jej nie dostarcza. Staram się więc realizować w innych obszarach. Dlatego nigdy w życiu nie narzekałam na brak pracy.
Pierwsza dekada XXI wieku to w pani biografii wspomniana Alutka w telewizyjnej „Rodzinie zastępczej”. Za co lubiła ją pani grać?
Za talent scenarzystów, którzy tworzyli tę postać. To był dobry, zabawny materiał do grania. Lubiłam całą ekipę, z którą pracowałam przy tym serialu. Jak się tyle lat nad czymś pracuje, to jest ważne, żeby się po prostu lubić. To było aż dziesięć lat pracy, na nieustająco dobrym poziomie. Świetne role stworzyli tam poza Gabrysią Kownacką i Piotrem Fronczewskim, Jarek Boberek czy Hanka Śleszyńska. To była nieduża ekipa, która świetnie współpracowała ze sobą.
Mogła pani trochę poszarżować przy tej roli. To już była typowo komediowa postać.
Ale też pełna wdzięku, kobiecości i seksapilu. Miło się coś takiego grało. Początkowo to była mała rola sąsiadki, która pojawiała się jedynie co kilka odcinków. Dopiero potem ten wątek się rozrósł – i Alutka stała się postacią równorzędną.
Potem występowała pani w innych serialach, ale chyba to już nie było to samo.
W „Rodzinie zastępczej” każdy odcinek był zamkniętą całością. Miał początek, środek i koniec. Gra w serialach, które zmierzają nie wiadomo w którą stronę, to niewdzięczna praca. Dostaje się jakiś wycinek i nie wiadomo do końca co i po co. Niewdzięczny kawałek chleba, który można jedynie przekuć na satysfakcję finansową. Taka praca pomaga spłacić kredyt, ale nie służy kreatywności.
Dosyć dużym rozdziałem w pani karierze są role dubbingowe. Co panią fascynuje w tego rodzaju aktorstwie?
Szczerze się przyznam, że nie do końca lubię dubbing.
O, to ciekawe.
Choć za rolę Dory w „Gdzie jest Nemo” dostałam nawet nagrodę od Disneya, ale jeśli mówimy o pracy głosem, to wolę radio. Dubbing to taki obszar uprawiania zawodu, do którego trzeba mieć wyjątkowe umiejętności rzemieślnicze. Mam kolegów, którzy są mistrzami w tej dziedzinie. Dlatego kiedy idę coś nagrywać, jest we mnie wiele pokory i szacunku wobec ich umiejętności, bo wiem, że przychodzi im to łatwiej niż mnie.
Powiedziała pani, że czuje się nadal muzykiem. I faktycznie co jakiś czas przygotowuje pani recital z innymi piosenkami. Które z nich są dla pani najważniejsze?
Uprawiam głównie piosenkę literacką. Przygotowałam przez lata kilka recitali. Program „Żarcik a propos” zapisaliśmy nawet na płycie. Teraz występuję z sukcesem w recitalu „Jak wybrnąć z gafy”. Składają się na niego perły polskiej piosenki kabaretowej, dlatego cieszy się on wielkim powodzeniem. Dominującym powodem, dla którego wybieram jakiś utwór, jest głównie tekst. Taka aktorska „skaza”. (śmiech)
Ile jest w tym pani śpiewaniu aktorstwa?
Sporo, ale nie jestem przypadkiem „gra, że śpiewa”. (śmiech) Przed laty Wojtek Młynarski namawiał mnie do stworzenia recitalu. Wielokrotnie zapraszał mnie do swoich programów. W końcu się odważyłam, kiedy nabrałam pewności, że zgromadziłam umiejętności, które pozwolą mi na prezentację na dobrym zawodowym poziomie. Nie wypadałoby mi przecież, jako osobie, która uczyła się muzyki, aby coś od strony wokalnej szwankowało.
Miała pani też epizod z muzyką pop, kiedy wzięła udział w programie „Jak oni śpiewają”. Jak pani to wspomina?
To było raczej wydarzenie medialne niż muzyczne. Byłam ciekawa z czym jest związany udział w takim programie. I okazało się, że jest związany z wielkim stresem.
Pop to nie pani muzyka?
Występ co tydzień na żywo, przed wielomilionową publicznością, w bardzo różnorodnym repertuarze, na dobór którego nie ma się wpływu, to trudne zadanie.
W jednym z wywiadów powiedziała pani: „Idę swoją drogą”. Jakie są tego plusy i minusy?
To jest pytanie o to, czego oczekujemy od siebie, uprawiając zawód aktora. Ja spodziewam się kolejnych wyzwań i możliwości rozwoju. Czynnik komercyjny i związany z nim czynnik finansowy wydają mi się drugorzędne. Gdybym chciała postawić czynnik komercyjny na piedestale, to wtedy uprawianie tego zawodu powinno wyglądać inaczej. Znam smak popularności i braku popularności. I wiem co można robić, żeby ją zdobyć. Wszystko jest kwestią wyborów. Ja zdecydowałam się robić rzeczy wartościowe, na wysokim poziomie zawodowym. Dzięki temu nie mam problemu ze spojrzeniem w lustro. Tam wciąż jest dziewczyna o idealistycznym spojrzeniu na świat, pełna ciekawości, co jeszcze pięknego przyniesie jej los.
Kultura i rozrywka
Plotki, sensacje i ciekawostki z życia gwiazd - czytaj dalej na ShowNews.pl
- Wielki powrót Ireny Santor na salony! Wszyscy patrzyli tylko na nią | ZDJĘCIA
- Pogrzeb Jadwigi Barańskiej w USA. Poruszające sceny na cmentarzu | ZDJĘCIA
- Gojdź ocenił nową twarz Edyty Górniak. Wali prosto z mostu: "Niech zmieni lekarza!"
- Na górze paryski szyk, a na dole… Nie uwierzycie w to, jak Iza Kuna wyszła na ulicę!