Zacznijmy od końca. Po ośmiu latach lądujesz na lotnisku w Warszawie, Libię, poniżającego na każdym kroku męża Muchtara i gorący arabski klimat zostawiłaś daleko w tyle. Tak kończy się „Gorzka pomarańcza“. A co się dzieje potem?
Potem stało się bardzo, bardzo dużo. Myślałam, że skoro już dotarłam do kraju, to wszystko stanie się łatwiejsze. Ale tak nie było. Mój małżonek przyjechał za mną do Polski. Nic więcej nie powiem. Być może napiszę drugą część, wtedy zdradzę, co było dalej.
Co takiego Polki widzą w Arabach? Czym potrafią je zauroczyć? Śniada cera i egzotyczne pochodzenie wystarczą, żeby kobieta straciła głowę?
Wtedy, kiedy poznałam Muchtara, w Polsce nie było ani tak pięknie, ani kolorowo. Do tego nie było takich środków przekazu, nie było internetu. Mało mówiono na ten temat, nie ostrzegano, że związek z Arabem może źle się skończyć. Muchtar i jego koledzy byli inteligentni, dobrze radzili sobie na studiach. Myślę, że ta odmienność kultur, ich piękne słowa, przyrzeczenia, które składają, zafascynowałyby każdą dziewczynę.
Czym różnili się od polskich chłopców?
Najpierw podkreślę, że oni bardzo szybko się aklimatyzowali i szybko uczyli się polskiego. A do tego pięknie mówili o miłości. Ich język jest bardzo rozbudowany, pokazali, że o miłości można mówić na wiele sposobów. Polacy takich słów nie używali.
Jako młoda dziewczyna postanowiłaś, że zostaniesz żoną Muchtara, zgodziłaś się na wyjazd do Libii, czyli jego rodzinnego kraju. Nie miałaś żadnych wątpliwości?
W zasadzie nie. Dla mnie wtedy liczyła się tylko ta miłość, uczucie, które tak nagle się pojawiło. I jeszcze to, żeby rodzina się złączyła, bo nasze pierwsze dziecko już było na świecie. Pamiętam jednak, że w ostatnich dniach przed wyjazdem czułam lęk. Tak, jakby jakiś głos podpowiadał mi, że przecież nie znam tego kraju, nie znam ludzi, którzy tam żyją. Znam tylko jednego konkretnego człowieka i jego opowieści. Jednak wierzyłam mu bezgranicznie, a on zapewniał mnie, że będzie dobrze i że jego rodzina przyjmie mnie z szeroko otwartymi ramionami.
W końcu nastąpił ten pamiętny dzień...
Przyleciałam w jednym z najbardziej gorących letnich miesięcy. Kiedy tylko otworzyły się drzwi samolotu, od razu buchnął ogromny żar. Nie mogłam złapać tchu. Ale to był tylko klimat. To, co zauważyłam, a w zasadzie czego nie zauważyłam, to brak kobiet. Na zewnątrz prawie ich nie było. Czasem tylko któraś przemknęła, szczelnie okryta. Już przy powitaniu mężczyźni z rodziny mojego męża traktowali mnie jak jego własność, na którą nawet popatrzeć nie wypada. Oni tam nie patrzą kobietom w oczy. Kobiety też nie mają prawa patrzeć w oczy mężczyznom. One muszą spuszczać wzrok. To takie dziwne dla nas, bo kiedy ktoś się wita i nie patrzy w oczy, to myślimy, że ma coś do ukrycia.
Byłaś świadoma tego, jak w Libii traktowane są kobiety?
Wiedziałam tylko tyle, ile powiedział mi mąż. A powiedział mi bardzo mało. Wszystko przedstawiał mi w pozytywnych barwach, o islamie mówił jako o religii sprawiedliwej dla obu płci. Podkreślał, że Libia pełna jest dobrych ludzi. Ale okazało się, że życie z religią i obyczajami, które traktują kobietę tak, a nie inaczej, jest bardzo trudne.
A język?
Język też jest bardzo trudny! Jadąc do Libii, nie znałam ani słowa. Powoli zaczynałam rozumieć w tym języku, potem odważyłam się sama mówić, aż w końcu przylgnęła do mnie opinia, że mam za długi język, że za dużo gadam.
Jak się nauczyłaś arabskiego?
Jak człowiek musi, to się nauczy. Uczyłam się od rodziny i od moich koleżanek. Miałam tam koleżankę Amerykankę i Rosjankę, jak się spotykałyśmy, przechodziłyśmy na arabski, mimo że rosyjskiego uczyłam się jeszcze w podstawówce, a angielskiego też trochę liznęłam. Rozmawiałyśmy, żartowałyśmy. Ale to było bardzo rzadko.
Nie spotkałaś kobiet, które się buntują? Nie krzyczą głośno, że chcą mieć takie same prawa co mężczyźni?
One są tak wychowane. Od małego tłumaczy się im, jaką pozycję mają zajmować. Nigdy nie wyjdą przed szereg, nie zajmą wyższej pozycji niż mężczyzna. Nie próbują nawet myśleć, że można coś zmienić. Chociaż były takie, które pomieszkiwały w Europie i one widziały, że można inaczej żyć. Kiedy wróciły do Libii, stawały się buntowniczkami, ale były postrzegane jako złe kobiety - to po pierwsze, a po drugie - było ich naprawdę niewiele. Spotkałam jedną taką kobietę, wiele się od niej nauczyłam. Jej ojciec pracował w ambasadzie we Włoszech i ona bardzo długo też tam mieszkała, w zasadzie tam się wychowała. Jej mentalność była zupełnie inna niż typowych libijskich kobiet.
A kobiety, które przyjeżdżały z innych krajów, chociażby z Polski? Jak sobie radziły?
Zdarzają się kobiety, które mówią, że jest im tam dobrze, że wszystko jest OK. Nawet przed samą sobą, a tym bardziej przed innymi nie chcą przyznać, że jest inaczej. Takie przyznanie się traktują jak rodzaj porażki. Tymczasem ich życie to jeden wielki kompromis, wielkie poświęcenie. Ja też mówiłam, że jest w porządku, że jest mi w Libii dobrze. Nie chciałam martwić swoich rodziców, zresztą oni byli przecież za daleko, żeby mogli mi pomóc, cokolwiek zmienić. Tam nic się nie dzieje bez woli męża. Nie miałam prawa wrócić do Polski. Nie, inaczej: ja mogłam to zrobić, ale sama, bez dzieci.
Jakie były tam Twoje obowiązki jako żony? Co kobieta musi tam robić?
Wszystko! Obowiązki w domu to obowiązki tylko i wyłącznie kobiety. Mężczyzna co najwyżej robi zakupy. Dom, dzieci, przygotowywanie posiłków, przyjmowanie gości - tym wszystkim zajmuje się kobieta. Tam nie ma równouprawnienia.
Łatwo było się nauczyć gotować tak jak Libijka?
Niektóre potrawy były bardzo egzotyczne, na przykład z mięsa wielbłądziego. Gotowałam, bo musiałam, nie za bardzo chciałam je jeść. Ale miałam o wiele większe problemy.
Domyślam się, że ich główną przyczyną był mąż...
Zaczął być innym człowiekiem. Do tej pory nie mogę sobie uświadomić, że człowiek może się tak nagle i tak radykalnie zmienić. Z czułego romantyka przekształcił się w agresywnego tyrana. W Polsce chciałam spędzać z nim każdą minutę, tęskniłam, kiedy nie mogliśmy się spotkać. W Libii było mi najlepiej wtedy, kiedy Muchtara nie było w domu. Zaczął postępować w taki sposób, w jaki tam wszyscy postępują. Przed wyjazdem ludzie mi mówili: „nie znasz go, on się zmieni”. Ale ja się tylko denerwowałam, krzyczałam: „jak to się zmieni, gadacie bzdury!”. Okazało się, że to oni mieli rację.