Barbara Wrzesińska: - Baśka! Muszę z tobą zrobić wywiad! - Dobrze, Marysiu. Ale, o czym? Wiedziałam, że Marysia pracuje dla jednej z tych kobiecych gazet i robi wywiady ze znanymi ludźmi. Nawet pytała się kiedyś, czy ma wybrać do rozmowy Macieja Płażyńskiego, czy Marka Borowskiego, bo redakcja chciała któregoś z nich. Nie była raczej z tamtego wywiadu zadowolona, bo choć rozmówca sprawiał wrażenie inteligenta, to ją chyba rozczarował.
[KONKURS] Wygraj książkę "Maria Czubaszek. Ostatni dymek"
Dlatego gdy posłali ją później do Marka Belki, który był szefem Narodowego Banku Polskiego, to po drodze modliła się, żeby jakoś tę rozmowę przetrwać. Opowiadała mi, że zapukała do drzwi, a otworzył jej uśmiechnięty facet w jakiejś zwariowanej czapeczce na głowie i powiedział:
− Wiem, że pani mąż lubi kolorowe marynarki i dziwne nakrycia głowy, to chciałem, żeby się pani u mnie poczuła jak u siebie w domu…
I potem gadali i gadali. I żadne z nich nie chciało tej rozmowy kończyć. Dopiero gdy wróciła do domu, Marysia sprawdziła, że wszyscy, którzy Marka Belkę znają, to mówią, że facet ma niesamowite poczucie humoru, ogromną inteligencję i wdzięk.
Ale kiedy Marysia przyszła do mnie na wywiad, to nie wiedziałyśmy za bardzo o czym rozmawiać.
- Baśka! Może po prostu powiedz coś mądrego! - zażądała Marysia.
Zaczęłam więc coś mówić o sztuce, ale w sumie obie czułyśmy, że to jest takie sztywne, nieprawdziwe. Marysię to chyba nudziło, bo mi przerwała:
- Baśka, a powiedz mi, jak to jest z tymi facetami. Podobają ci się łysi?
To był taki okres, w którym łysiny zaczęły być znów bardzo modne. Znów, bo było wcześniej kilka fal, gdy mężczyźni golili głowy na łyso.
Pierwsza − kiedy do kin wszedł film „Siedmiu wspaniałych”i wszyscy mężczyźni chcieli wyglądać jak Yul Brynner. Druga fala - to czasy fascynacji Tellym Savalasem. Potem to przeszło i znów za jakiś czas wróciło.
- No cóż… - zastanowiłam się. - Kiedyś to mi się to nawet podobało. Ten Yul Brynner był fascynujący, chociaż łysy. Ale to, co jest dzisiaj, to nie bardzo wygląda. Jak wszyscy tak się ogolili, to prezentują się jak orkiestra Japończyków. Brakuje jeszcze, żeby ubrali się we fraki. Bez włosów kompletnie tracą osobowość.
- To co… - naciskała Marysia - mam napisać, że jesteś za włosami, tak?
- Bo ja wiem… Może napisz, że jak już jest łysy, to niech chociaż ma kwiat za uchem. Niech się coś na tej głowie dzieje.
Wiem, że Marysi się to bardzo spodobało i wielokrotnie powtarzała, co jej powiedziałam. Bo my miałyśmy podobne poczucie humoru. I to nas zbliżyło. Miałyśmy też w sumie podobny gust w stosunku do mężczyzn. Tak się zresztą poznałyśmy…
***
Jurek Markuszewski był reżyserem w Ateneum, gdzie w tamtym czasie grałam, a także w Programie Trzecim Polskiego Radia. Był jednym z najinteligentniejszych ludzi, których znałam. Człowiek o wspaniałym umyśle. Nazywano go „przyjacielem wielkich ludzi”, bo przyjaźnił się z Haliną Mikołajską, Leszkiem Kołakowskim, Adamem Michnikiem i Jackiem Kuroniem. Z drugiej strony dobrze się znał i lubił z Mieczysławem Rakowskim i Danielem Passentem. Czasami zbierał rożnych przyjaciół i wpadał do mnie. Pewnego razu przyszedł na moje imieniny z Adamem Kreczmarem, Jackiem Janczarskim i Marysią Czubaszek.
Byłam wówczas mężatką, ale moje małżeństwo zaczęło się już sypać. To chyba było widać, bo Jacek zaczął do mnie smalić cholewki. Przez jakiś czas grałam „niezdobytą twierdzę”, ale on nie odpuścił, więc w końcu się rozwiodłam i wyszłam za mąż za Jacka Janczarskiego. Chyba dopiero wtedy dowiedziałam się, że Jacek był wcześniej z Marysią. A przecież wciąż się spotykałyśmy i ona nigdy nie dała mi odczuć, że ma do mnie żal za to, że „odbiłam” jej faceta. Kiedyś rozmowa zeszła nawet na ten temat, ale ona machnęła ręką i rzuciła lekko:
− Wiesz, jak to jest w życiu… Raz tak, a raz tak… Łatwo przyszło, łatwo poszło.
Pokochałam ją wtedy jeszcze mocniej. I choć moje małżeństwo z Janczarskim też nie przetrwało próby czasu, to na przyjaźni z Marysią to się w ogóle nie odbiło.
Pracowałyśmy razem i obie ceniłyśmy bardzo Jurka Dobrowolskiego, który był wielką osobowością i człowiekiem pełnym „zadzioru”, z genialnym poczuciem humoru. Myślę, że on miał największy wpływ na Marysię, jej sposób pisania i patrzenia na świat. Jurek miał ciężki alkoholizm. Marysia też popijała. Zawsze chodziła z butelką coca-coli i dolewała sobie do niej wódeczkę. Ale nigdy nie widziałam jej pijanej. W tamtym czasie chyba wszyscy pili. Jurek, Adam Kreczmar, Jonasz Kofta. Uważaliśmy, że alkohol jest dla ludzi. Ja też piłam, nawet wódkę, której nie znoszę - zawsze wolałam wino, ale wstydziłam się do tego przyznać, bo chciałam być taka jak moi przyjaciele. Było mnóstwo osób takich jak ja, które piły dla fasonu, żeby być starszą. Boże, jak ja się modliłam, żebym ja już miała nie „naście” lat, szesnaście, siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście, zanim doszło do dwudziestu…
***
Marysia znana była z tego, że sama nie gotowała. Ale na szczęście w radiu na Myśliwieckiej, gdzie pracowałyśmy, był zawsze świetnie zaopatrzony bufet. Kiedy wspólnie coś nagrywałyśmy, to zawsze wyskakiwałam z nią do tego bufetu i zamawiałam sobie ozorki w sosie chrzanowym. Ogromnie je lubiłam, a w domu nigdy tego dania nie przyrządzałam, bo to jednak strasznie czasochłonne i trudne do przygotowania. Jak już przestałyśmy wspólnie nagrywać skecze, to nie było powodu, by bywać w Trojce. Niemal zdębiałam, gdy któregoś dnia stanęła w progu mojego domu i w słoiku przyniosła mi te ozorki z radiowego bufetu. To nie chodziło przecież o to, że ja umierałam z głodu. To był gest przyjaźni. Bo Marysia nigdy nie była sentymentalna, nie czuliła się, nie starała się przypodobać. Po prostu przypomniała sobie, że lubię ozorki, i pomyślała, że zrobi mi tym przyjemność. I nie zdarzyło się to raz czy dwa razy, tylko częściej.
***
Jacek Janczarski, gdy został moim mężem, wniósł „w posagu” miniaturową jamniczkę - Lolitkę. Suczkę wielkiej urody, piękną, lśniącą, jakby była pluszowym zwierzątkiem, a nie prawdziwym psem. Ciemnobrązowa, jak gorzka czekolada. Z ciemniejszymi czubkami uszu, pyszczkiem i nóżkami. Do tego była rozpuszczoną, wredną terrorystką o nikczemnym, podłym charakterze starej wiedźmy. Jadła tylko cienko pokrojoną, chudą wołowinkę bez żyłek. I absolutnie, ale to w ogóle, nie dopuszczała do siebie żadnych psów. Jak któryś się do niej umizgiwał, to tylko szczerzyła kły i warczała.
Marysia zawsze kochała psy i gdy się spotykałyśmy, to w pewnym momencie temat rozmowy schodził na Lolitkę.
- Lolcię trzeba koniecznie rozmnożyć! - stwierdziła kiedyś stanowczo. - Jacek, Baśka, jak ona będzie miała cieczkę, to natychmiast do mnie zadzwońcie. Umówimy się i pojedziemy do mojej mamy na Rozbrat.
Sąsiadka mamy Marysi miała też jamnika - miniaturkę, niejakiego Yogusia, championa, medalistę z wystaw. I Marysia przekonała nas, że ten Yoguś jest takim ogierem, że Lolcią zawładnie i ona nie będzie miała nic do powiedzenia. A jak już nią zawładnie, to wkrótce będziemy mieli takie śliczne, małe Lolitki. Tak to dobitnie powiedziała, że zgodziliśmy się, nie zastanawiając się nawet, po co nam tyle psów i dlaczego w ogóle my ją tak chcemy zmuszać do rozmnażania, skoro ona nie ma na to ochoty.
W końcu przyszedł ten dzień. Jacek zadzwonił po Marysię, zabrali Lolitkę i poszli. Sąsiadka mamy Marysi, jak zobaczyła naszą suczkę, to zachwyciła się, że z takiej pięknej pary będzie wspaniały miot. Ale nasza suczka nie miała w ogóle na tego Yogusia ochoty. Minuty mijały, Jacek zaczął się denerwować, a oni nic… Zamknęli te pieski w drugim pokoju, bo pomyśleli, że może one się tak krępują, przy ludziach, a gospodarze zaczęli Jackowi polewać wódeczkę, żeby się nie niecierpliwił. Zaczęli gadać, pić, czas mijał szybko, aż się zorientowali, że z tego drugiego pokoju dobiega tylko jakiś cichy szmer. Otwarli drzwi i ich oczom ukazał się niecodzienny widok. Yoguś, champion i medalista, leżał skulony ze strachu pod szafą, a co próbował wystawić nos, to Lolitka na niego warczała, obnażając kły. I ten biedak natychmiast się z powrotem chował. Swaty Marysi nic nie dały, a Lolitka jak żyła, tak i umarła w dziewictwie.
***
Lubiłam bardzo rozmawiać z Marysią. Bo jak rozmawiają dwie kobiety, to nie usiłują się przekonywać do swoich racji, tylko mogą szczerze powiedzieć, co czują. Jestem bardzo spontaniczna. Łatwo się śmieję, ale tak samo szybko wpadam w gniew albo wybucham płaczem. Potrafię rozpaczać z powodu jakiegoś kompletnie nieistotnego drobiazgu. Mężczyźni tego nie rozumieją. Nie wiedzą, jak sobie z taką kobietą poradzić. Marysia potrafiła mnie rozbroić. Zwłaszcza gdy na coś się wściekała. Umiała rzucić ostrym słowem, a nawet mięsem, ale w taki sposób, że to nie brzmiało wulgarnie. A gdy z wściekłością opowiadała: „…i ta cholera podeszła do mnie i powiedziała…”, to trudno było utrzymać powagę.
Rozmawiałyśmy oczywiście o mężczyznach, ale też i o zwykłych, egzystencjalnych problemach, które nas w tamtych czasach dręczyły. Nie musiały to być wcale sprawy wagi kosmicznej. Czasem były to zwykłe, przyziemne rzeczy, takie jak ciuchy. Bo bywają chwile w życiu kobiety, gdy problem „w co się ubrać” urasta do wagi największej.
***
Spotkałam się gdzieś z opinią, że Marysia nie zwracała zupełnie uwagi na to, jak wyglądała. To kompletna bzdura! Miała tylko, jak na prawdziwą damę przystało, ten cień pewnej nonszalancji w stosunku do ubioru. Jednak nigdy nie odpuszczała, jeśli chodzi o pantofelki na wysokim obcasie. Gdy szpilki stały się modne, to zaczęła je nosić nawet w zimie. Przywoził je chyba Wojtek Karolak ze swoich zagranicznych wyjazdów, a ona twardo nosiła, niezależnie od pogody.
Pamiętam, że gdy mieszkała na Jazdowie w chałupie, w której trzeba było palić w piecu, to w środku zimy, w trzaskający mróz, wychodziła z wiaderkiem i szufelką na podwórko, gdzie była zwalona kupa węgla, nabierała ten węgiel i dreptała z powrotem do domu. Cały czas w złotych szpilkach, jakby mieszkała w pałacu.
Miewałyśmy też rozmowy „egzystencjalne”. Kiedyś zaczęłyśmy rozmawiać o sztuce. - Bardzo podoba mi się Michał Anioł, a jego „Pieta” jest jedną z najwspanialszych rzeźb, jakie w swoim życiu zobaczyłam - mówiłam Marysi. - Ale z drugiej strony nie imponują mi wielkie nazwiska i równie wzrusza mnie lipowy świątek, wyrzeźbiony przez jakiegoś pijaka z trzema zębami. Wiem, że to nie jest żadne dzieło sztuki, a może i nawet powinniśmy to nazwać kiczem, ale mnie wzrusza. Nie wiem dlaczego, a chciałabym to zrozumieć. Może powinnam studiować biologię? Bo często nurtują mnie pytania, na które nie ma odpowiedzi.
- Jakie pytania? - Marysia się zaciekawiła.
- Rożne. Na przykład dlaczego jak maluję sobie oczy, to otwieram usta. I zauważyłam, że każda kobieta tak robi.
- Cholera, ty masz rację! - powiedziała Marysia.
- Próbowałam sobie pomalować rzęsy, nie otwierając ust, i natychmiast wsadziłam szczoteczkę w oko. Może gdybym studiowała biologię, to umiałabym to wytłumaczyć? Następnego dnia Marysia do mnie zadzwoniła, żeby powiedzieć, że też próbowała pomalować rzęsy, nie otwierając ust, i jej się nie udało. No po prostu nie da rady.
***
Gdy Marysia umarła, nie mogłam w to uwierzyć. Ona tak bardzo nie pasowała do śmierci… Ale myślę, że gdzieś tam jest, stuka kostkami lodu w szklance z coca-colą i odrobiną wódeczki, patrzy na mnie z góry i pyta: „Baśka! Kiedy przyjdziesz? Bo wszyscy już tu są”…
***
„Zanim Marysię poznaliśmy, już wiedzieliśmy, że ktoś taki jak Czubaszek musi istnieć i że jej bardzo potrzebujemy”
Stefan Friedmann:
Ale to głupie - śmialiśmy się - ależ to durne! Skąd ona te głupie teksty bierze. Ale wymyśliła! O Jezu, do rymu! Nie mogliśmy się od tego oderwać. Ciężko było nam się pogodzić z tym, że nasze teksty śmieszyły nas dużo mniej niż teksty Mańki.
Nasz wspólny przyjaciel, Jonasz Kofta, lubił mówić: − Taki mam kaprys, że lubię tylko ludzi zdolnych.
Z Marysią było podobnie. Wybierała ludzi, z którymi łączyło ją podobne poczucie humoru, którzy bez słownika rozumieli jej język. A jej język był przecież bardzo specyficzny, te odzywki, dialożki, powiedzonka. Tamte skecze jej autorstwa, niestety, już odchodzą w niepamięć. Młode pokolenie tego języka nie zna, a nawet pewno nie rozumie. Życie prywatne i praca nieustannie nam się mieszały. Rozmawialiśmy w kawiarni, wygłupialiśmy się, a potem odnajdowaliśmy te tematy i słowa w tekstach skeczy. Najlepsze jest to, że chyba nigdy nie widziałem, żeby Mańka coś zapisywała. Jonasz Kofta co jakiś czas łapał długopis i zapisywał swoje pomysły na czym mógł. Najczęściej na serwetkach. A Mańka- nigdy. Może miała większą pojemność tej półkuli mózgowej, która jest odpowiedzialna za pamięć? Świetnie jej wychodziły powiedzonka, takie jak „dzień dobry, jestem z kobry” czy „wyszłam za mąż, zaraz wracam”. Rzucone gdzieś w kawiarni, przeleciało, pośmialiśmy się chwilę i tyle. A ona to zapamiętywała i takie zdanie stawało się potem szlagwortem, z którego powstawał skecz albo - jak w tym ostatnim wypadku - świetna piosenka dla Ewy Bem.
***
Dziś jestem tego pewny, że zanim Marysię poznaliśmy, już wiedzieliśmy, że ktoś taki jak Czubaszek musi istnieć i że jej bardzo potrzebujemy w naszej wesołej gromadce, którą był w tamtych czasach radiowy Ilustrowany Tygodnik Rozrywkowy. Sprowadził ją do nas Jacek Janczarski, bo Mańka gdzieś tam się z nim poznała, na radiowych korytarzach. Wtedy pisała już reklamówki do Jedynki.
Jacek wyczuł, że Marysia to nasza krew. Przedstawił ją nam, a ona przyprowadziła fajnych wykonawców, którzy z nią w tamtym czasie współpracowali: Dobrowolskiego, Łazukę, Pokorę. To już były wysokie progi aktorstwa, ale przyszli razem z nią i mogliśmy się z tego tylko cieszyć. Mańka była taką naszą koleżanką, kumplem i damą do towarzystwa, a przy tym bardzo ładną dziewczyną. Wszyscy się do niej podwalali, ale udało się tylko jednemu z nas. Nie było jakiejś długiej walki, ustąpiliśmy najprzystojniejszemu, Jackowi Janczarskiemu.
Każdy z nas miał swoją specjalizację. Ja usiłowałem czarować głupimi dowcipami, Jonasz - poezją, a Jacek - swoją męską urodą. Najgorszą rzeczą w naszej pracy był zbliżający się termin oddania tekstu. Przeżywam to i dziś, bo piszę cotygodniowe felietony. I tak jak wtedy, siadam do pisania na dwie godziny przed deadline’em, bo wiem, że już nie ma „zmiłuj” i po prostu muszę. Teraz jest mimo wszystko łatwiej, bo mogę napisać, wysłać tekst mailem i mam spokój. Wtedy trzeba było napisać ręcznie, przepisać tekst na maszynie i zanieść do radia. Nie każdy umiał pisać na maszynie. Jonaszowi i mnie przepisywała teksty jego żona, Jaga. Mańka umiała sama stukać w klawiaturę. Samo posiadanie maszyny do pisania było w tamtych czasach dowodem na bogactwo.
W pracy, bywało, że się mijaliśmy, bo każdy miał inny termin oddania tekstów i nagrywania audycji. Ale czasami zostawaliśmy sobie porozmawiać albo poczytać teksty Mańki, bo nas śmieszyły. Nasze teksty śmieszyły nas jakoś mniej. Może przez elegancję, bo była jedyną damą, a może dlatego, że pisała trochę inaczej niż my, śmieszniej. W każdym razie gdy Czubaszek przychodziła na nagrania ze swoimi aktorami, to udawaliśmy, że mamy coś pilnego do roboty, żeby zostać w studiu, popatrzeć i posłuchać, jak oni pracują. A byli mistrzami w swoim fachu. Piekielnie poważnie mówili największe nonsensy.
A potem my mówiliśmy sami tymi „tekstami”. Gdy już się z Mańką lepiej poznaliśmy, to spędzaliśmy ze sobą dużo czasu prywatnie. Może dlatego, że nie było towarzyskiej konkurencji. Nikt nas nie rozumiał tak dobrze, jak my siebie.
Nasze życie ogniskowało się w trójkącie pomiędzy „Hybrydami”, placem Konstytucji a ulicą Mokotowską.
To dosłownie parę przecznic w centrum Warszawy. Spotykaliśmy się u Adasia Kreczmara, który mieszkał w alei Róż. Potem szliśmy razem do Jacka Janczarskiego na Wiejską, gdzie miał za sąsiadkę samą panią Tuwimową. Albo na Jadów do Jonasza. A jak byliśmy głodni, to wyskakiwaliśmy do „Szanghaju” przy Marszałkowskiej na „ryż z rozmaitościami” za szesnaście złotych. Rozmawialiśmy cały czas tym samym językiem, którym później mówiliśmy w skeczach radiowych. Opowiadaliśmy rożne historie w formie niemal półprywatnej, udając Fachowców, Pana Sułka czy Rodzinę Poszepczyńskich. To za wprowadzenie nowego typu rozrywki radiowej dostaliśmy Złote Mikrofony. Ludzie byli pewni, że improwizujemy, mówimy z głowy. Nikt wcześniej tak nie robił audycji. A ta „improwizacja” oczywiście była głęboko przemyślana i przygotowana.
Potem doszło 60 minut na godzinę Marcina Wolskiego. W ciężkich cenzuralnie i politycznie latach siedemdziesiątych za podpisanie listy poparcia dla aktorki Haliny Mikołajskiej i KOR-u zakończyliśmy działalność rozrywkową dla Trojki. Jeszcze raz wróciliśmy Ilustrowanym Magazynem Autorów, ale to już nie była ta radość i emocje.
Nasze kontakty z Marysią w sposób naturalny się rozluźniły. Zresztą odkąd rozstała się z Jackiem Janczarskim, a zaczęła być z Wojtkiem Karolakiem, to weszła w jego paczkę jazzową. Bardziej poświęcała im swój czas. Zaczęła wtedy pisać piosenki. Wojtek jej pomagał, było łatwiej, bo mieli całą fabrykę w domu i mogli tworzyć na miejscu. Wtedy Marysia stała się mniej osiągalna towarzysko. Zresztą wszyscy zaczęliśmy dorastać, mieć swoje rodziny i trzeba się było nimi zająć, zagrać poważnego ojca i męża. Lata mijały, a Marysia fizycznie się nie zmieniała. To była fantastyczna postać, coraz mądrzejsza, w dowcipie bardziej precyzyjna, o większej wiedzy i możliwościach, ale pod innymi względami się kompletnie nie starzała.
W pewnym momencie zaczęła robić wywiady dla miesięcznika „Pani”. Najłatwiej jej było oczywiście zadzwonić do starych kumpli. I pewno dlatego podrzuciła im moje nazwisko. Zgodzili się chętnie, Maryśka złapała za telefon i do mnie dzwoni: - Funiu, proszę cię, umówmy się w kawiarni koło mojego domu. Przyjdź. Muszę z tobą wywiad przeprowadzić, bo teraz jestem redaktorką. Ucieszyłem się, ale też mnie to rozbawiło. Minęło tyle lat, a ja wciąż dla niej byłem „Funiem”. - Przecież mnie znasz. Możesz napisać ten wywiad nawet bez spotykania się ze mną.
- Ja wiem, ale spotkajmy się. Jest okazja, żebyśmy się sobie przypomnieli. No jak jest okazja, to trzeba się spotkać. Marysia zrobiła ten wywiad ze mną. Potem minęły lata. Na ulicy Wiśniowej mój syn otworzył kawiarenkę „Poranna”. Marysia, jak się dobrze wychyliła z okna, to mogła ją zobaczyć.
Moj syn kochał jazz i miał pomysł, by na podwórku kawiarni w letnie wieczory odbywały się muzyczne jam sessions. Mieszkańcy zgodzili się, przyszli, usiedli na leżakach. Każdy przyniósł jakieś zaopatrzenie. Ktoś sprzedawał jakieś swoje wyroby kulinarne, inny smażył kiełbaski. W kawiarence kupowali koktajle i rozsiadali się na tych leżakach.
Wojtek Karolak przytargał swoje organy Hammonda, Marysia pomagała mu je rozłożyć. A potem on zaczął pięknie grać, a myśmy rozmawiali.
- Co robisz, Funiu?
- Pracuję w teatrze. A ty?
- A tam… Piszę takie pierdoły. Ale kiedyś to było fajnie?
- Oj, fajnie…
I oczy nam zaszły jakąś mgłą. W zasadzie nie było o czym więcej mówić. Słuchaliśmy muzyki, patrzyliśmy w nocne niebo i to nam wystarczało.
***
Gdy odprowadzałem ją w maju 2016 roku w jej ostatnią drogę, pomyślałem, że z tej całej naszej grupy nie ma już nikogo. Zostałem tylko ja. Może zostałem po to, żeby o nas powiedzieć? Moi koledzy patrzą z góry i mówią: „Dobra, Stefan, teraz ty wszystko opowiesz. Możesz dodawać, co tam chcesz, bo ty to umiesz… Poczekaj, aż przyjdzie do ciebie taki dziennikarz, nie wiadomo skąd, może z Anglii, może z Wałbrzycha… Pamiętaj, że byliśmy najlepsi, najdowcipniejsi, najfajniejsi. Nie mieliśmy aż tak wielkich problemów. Na co dzień lubiliśmy się, żyliśmy tym, co napisaliśmy, spotkaniami, taką fajną twórczą beztroską. Opowiadaj, a my tu na ciebie poczekamy”. No to mówię…