Blok na gdańskiej Oruni. Pora obiadowa, więc z otwartych okien dochodzi zapach schabowych, ogórkowej, kapuśniaku. Miesza się z wonią czebureków, tatarskich pierogów z mięsem i cebulką. Czebureki przygotowała Elnara, Tatarka, która uciekła z Krymu wraz z dwojgiem dzieci (pięcioletnią dziś Adilą i dwuletnim Asłanem) oraz siostrą Susaną. Kobiety odmówiły przyjęcia rosyjskich paszportów.
- Jak tam jest? - Susana, absolwentka konserwatorium, obdarzona pięknym sopranem patrzy ze smutkiem. - Dla naszego narodu nie najlepiej. Ludzie znikają. Jeśli przepadnie dziecko, brat, siostra, mąż - nic nie można zrobić. Tatarzy tylko płaczą...
- Zabili moją najlepszą koleżankę... - dodaje Elnara. - Nawet nie wiecie, jakie to szczęście żyć w bezpiecznym kraju.
Latem ubiegłego roku przyjechały do Gdańska. Najpierw mieszkały w lokalu należącym do Narodowego Centrum Kultury Tatarów RP w Gdańsku, potem wynajęły mieszkanie. Elnara, która na Krymie studiowała anglistykę, zajmuje się dziećmi. Susana zarabia na całą rodzinę. Sprząta, poza tym prowadzi zajęcia muzyczne dla dzieci i seniorów w Domu Sztuki na Stogach.
Najpierw pani z sekretariatu domu kultury na Oruni usłyszała, jak Susana śpiewa. Spytała, czy zgodzi się za darmo pracować z dziećmi. Następnego dnia skierowano ją na Stogi. - Przyszli rodzice - mówi Susana. - Zaśpiewałam, zatańczyłam, podobało się i mnie przyjęli.
Czasem bierze udział w koncertach. Pokazuje dyplomy z podziękowaniami. Lubi pracować z dziećmi i dzieci ją lubią. Ostatnio rozpoznała ją jedna z uczennic, przepuściła bez kolejki w sklepie. - Ludzie są dobrzy, pomocni, z urzędami gorzej - wzdychają siostry. Najpierw opowiedzą o ludziach. Adila, która biegle mówi po polsku, jednym tchem wymienia koleżanki i kolegów z przedszkoli na Lipcach i z ul. Gościnnej. - Nie ma żadnej bariery między dziećmi - mówi Elnara. - Adila już z pięć razy była zapraszana na urodziny rówieśników, mamy i wychowawcy dopytują się, czy czegoś nam nie brakuje. Przynoszą ubrania dla dzieci, dostałam wózek dla Asłana.
Susana w pracy też słyszy oferty pomocy. A i sąsiedzi z osiedla są pełni życzliwości. Uśmiechają się, pozdrawiają. Złego słowa od nikogo na ulicy w Gdańsku nigdy nie usłyszały.
Za to z urzędami jest już problem. Przychodnia już nie może przyjmować tatarskich dzieci, więc kiedy Asłan poważnie zachorował, jechały z nim do szpitala w Gdańsku. Susana straciła pracę przy sprzątaniu w galerii handlowej, bo okazało się, że nie można jej formalnie zatrudnić.
- Każą nam wracać, uważają, że nie jesteśmy uchodźcami - mówi Susana, wyciągając z teczki plik dokumentów. Decyzja Komendanta Straży Granicznej w Gdańsku, odwołanie, w którego napisaniu pomogła bezpłatnie prawniczka z Instytutu na Rzecz Państwa Prawa w Lublinie. Teraz czekają na decyzję wojewody. - Nie mamy gdzie wracać - rozkładają ręce. - Krym jest pod okupacją, a na Ukrainie nikogo nie mamy... Jak żyć z dziećmi?
Susana ma jeszcze nadzieję, że będzie mogła studiować. Słyszała, że Uniwersytet Gdański przygotował 20 miejsc na uczelni dla Tatarów z Krymu. Marzą jej się studia podyplomowe na kierunku Dziecko i muzyka. Złożyła już papiery, czeka na odpowiedź.
- Polska 600 lat temu przyjęła już Tatarów i nigdy tego nie żałowała - mówi Susana. - Teraz też nie pożałujecie...
Proteza z powołaniem na papieża
Już na drugim slajdzie „Modelu integracji imigrantów” pojawia się cytat z orędzia Jana Pawła II na Światowy Dzień Migranta i Uchodźcy w 2005 roku: „…chrześcijanie winni przede wszystkim usłyszeć wołanie o pomoc tak licznych migrantów i uchodźców, ale winni też przyczyniać się aktywnie do tworzenia nowych perspektyw, które pozwolą żywić nadzieję na powstanie społeczeństwa bardziej otwartego i solidarnego…”. Przed miesiącem dokument przyjęła Rada Miasta Gdańska. To proteza, która ma zastąpić brak kompleksowej, ogólnopolskiej polityki integracyjnej.
Piotr Olech, wicedyrektor ds. integracji społecznej w gdańskim Urzędzie Miejskim, wyjaśnia założenia „Modelu”: - Polityka asymilacyjna nigdy się nie sprawdziła - stawia sprawę jasno. - Musimy uniknąć błędu Francuzów czy Belgów i postawić na integrację ludzi o różnych korzeniach. Norm kulturowych nie można narzucać, potrzebny jest szacunek dla przybyszów. Ale też gospodarze muszą postawić wyraźne, nieprzekraczalne granice. Pojęcie wielokulturowości jest silnie zakorzenione w polskiej kulturze. To część naszego DNA. Przez wieki byliśmy państwem wielu narodów i wielu religii. Po drugiej wojnie światowej ta część naszej tożsamości została wycięta. Staliśmy się państwem homogenicznym i monoreligijnym. To była nowość na tle naszych dziejów. I jeszcze jedno, intensywne migracje są miarą sukcesu państwa i regionu. To, że nowi przybysze chcą do nas przyjechać, oznacza, że w odbiorze zewnętrznym jesteśmy miejscem, które budzi nadzieję na lepsze życie.
Tą nadzieją na samym tylko Pomorzu żyje co najmniej 20 tys. cudzoziemców. Spośród nich 8 tys. ma prawo stałego pobytu. Reszta co pół roku musi odwiedzać rodzinne kraje, by przedłużyć wizy. Tyle oficjalne statystyki. Zdrowy rozsądek każe te liczby pomnożyć przez dwa albo i nawet trzy, bo w ślad za spawaczami, opiekunkami, sprzątaczkami czy kelnerkami przyjeżdżają także rodziny.
Co znamienne, ponad 90 proc. imigrantów to obywatele Ukrainy. Ci najliczniej korzystają z możliwości półrocznej pracy bez konieczności uzyskania zezwolenia na pobyt. Coraz więcej ludzi przyjeżdża też z Białorusi i Rosji (nie tylko z Obwodu Kaliningradzkiego). Wśród zameldowanych na stałe w Gdańsku czwartą grupą, przed Niemcami, są Hindusi, a dalej Chińczycy. Przybyszów z Bliskiego Wschodu czy krajów arabskich nie widać...
Zderzenie opowieści
Anna Maria Biniecka, artystka-fotograf z Sopotu, dopiero po powrocie z Calais zauważyła, jak wielu obcokrajowców mieszka w Trójmieście. Do obozu w Calais przyjechała na krótko, by udokumentować warunki życia uchodźców. Została pół roku. Na pytanie, jacy są uchodźcy odpowiada, że może mówić tylko o tych, których bezpośrednio poznała. I że stereotypy upadają w momencie kontaktu z drugim człowiekiem.
- Od momentu przyjazdu do kraju poznałam już z dziesięciu cudzoziemców - opowiada Biniecka. - I jestem zaskoczona ich opowieściami o życiu w Polsce, które zderzają się z relacjami o wzrastającej niechęci wobec obcokrajowców. Ostatnio rozmawiałam z Otto, który przyjechał do Sopotu z Gwatemali. Mieszka tu trzy lata i nie może nachwalić się otwartości i gościnności Polaków. Powiedział mi, że czuje się u nas tak bezpiecznie, jak nigdzie dotąd. Że jego czarnoskóry przyjaciel bez problemu wraca o godzinie czwartej nad ranem do domu. A znajoma, która ma dzieci z Kenijczykiem nie spotyka się z rasistowskimi komentarzami.
Nienawiść nie zniknęła. Skumulowała się na forach internetowych, odbija się w wypowiedziach niektórych polityków. I przeważnie - na szczęście - nie wychodzi na ulice. - Kiedyś było gorzej - twierdzi Marco Lavayen, Boliwijczyk ponad 15 lat mieszkający w Polsce. - Jeszcze przed dekadą bałem się chodzić w nocy. Zaczepiali nacjonaliści, skinheadzi... A teraz j się to skończyło. Może przez wszechobecny monitoring na ulicach, a może przez zmiany na lepsze w ludziach.
Marco, obdarzony talentem muzycznym, skończył w Boliwii wyższą szkołę mechaniki samochodowej, kurs ratownika medycznego i dwa lata dziennikarstwa. Potem wyjechał do Europy. Przyszłą żonę, Magdę, poznał na warszawskiej ulicy, gdy przystanęła posłuchać egzotycznych muzyków grających południowoamerykańskie melodie. Pokochali się, przyjechał za nią do Sopotu.
- Teściowie początkowo mieli wątpliwości, ale w końcu się ułożyło - uśmiecha się Marco. - Mamy troje dzieci, dwóch synów w wieku 13 i 1,5 roku oraz 5-letnią Marysię.
Marysia urodziła się z ciężką, złożoną wadą serca. Cierpi na rzadką chorobę genetyczną, zespół Di George’a, przeszła już wiele operacji. Na ostatnią w klinice uniwersyteckiej w niemieckim Münster mogła wyjechać tylko dzięki wsparciu wielu dobrych ludzi. W pomoc dziewczynce zaangażowali się mieszkańcy Trójmiasta, przedsiębiorcy oraz sopocki Urząd Miejski z prezydentem Jackiem Karnowskim na czele.
Operacja przeszła pomyślnie, ale Marysia nadal wymaga pomocy. Ministerstwo Zdrowia musi wyrazić zgodę na podawanie dziecku niedostępnego w Polsce leku na nadciśnienie płucne. Jeśli lek zadziała, dziewczynka zostanie zakwalifikowana do kolejnej operacji w Niemczech. I znów będą potrzebne pieniądze. - Cała nadzieja w ludzkich sercach - mówi Marco. - I choć czasem bolą niektóre wpisy w internecie, mówiące, że nasze dziecko za dużo kosztuje i powinno umrzeć, to w takich bezpośrednich kontaktach, twarzą w twarz, nigdy zła nie doświadczyliśmy. I to jest najważniejsze.
Ojciec Marysi nadal zarabia na życie graniem na ulicy, bo świadectwa przywiezione z Boliwii niewiele w Polsce znaczą. Ostatnio jednak sopocki MOPS zaproponował mu udział w kursach, sfinansowanych z funduszy unijnych.
Miłość w unijnych gwiazdach
Anię urzekły naleśniki. Sandor przygotował je nazajutrz po długim wieczorze spędzonym w gronie wolontariuszy unijnego projektu. Z początku Ania nie traktowała Węgra poważnie. Ot, figo-fago o dziwnym imieniu. Ale te naleśniki… najlepsze w życiu Ani.
- To były zwykłe naleśniki. Nie miałem nawet dżemu czy sosu, żeby do nich podać - śmieje się Sandor.
Ania łączyła wtedy studia z pracą w organizacjach pozarządowych. Sandor szukał przygody, ciekawego doświadczenia na polskim Wybrzeżu. Przyjechał „na doczepkę” z kumplami-wolontariuszami. Cała kompania trafiła do mieszkania wynajętego dla uczestników unijnego projektu. I to tam Sandor usmażył Ani pamiętne naleśniki.
Przez dwa lata zakochani latali regularnie między Trójmiastem a Budapesztem. Na początku 2006 roku Węgier spakował walizki i ogłosił, że przyjeżdża do Polski na stałe. To było krótko po tym, jak w ojczyźnie stary zdun, u którego znalazł pracę, zapowiedział, że przechodzi na emeryturę. Sandor, jako wykształcony rzeźbiarz, wykonywał dla niego formy. Zdun odlewał z nich później kafle do pieców i kominków na indywidualne zamówienie.
W Polsce Sandor szybko podjął pracę. Po krótkim epizodzie w sieci fast-food, wrócił do wyuczonego zawodu. Już u Polaka budował i naprawiał kominki. Przy układaniu kafli uczył się od polskiego zduna także języka. A że ów zdun niedosłyszał i w dodatku mówił pod nosem, to Węgier powtarzał głośno i wyraźnie „tyropian” i „pawarka” zamiast styropian i spawarka. - Ja po prostu nie dosłyszałem tego „s”. W dodatku Ania prostowała mnie ciągle, bo twierdziła, że mam akcent jak niedosłyszący - śmieje się Sandor.
Z czasem przeprowadzili się do Kwidzyna. Dochowali się dwójki dzieci oraz założyli stowarzyszenie, którego celem jest integracja międzykulturowa. Pracują w „Akwedukcie”.
- Mam szczęście, że mój mąż jest Węgrem, stąd wszyscy przyjmują go ciepło. Jak wiadomo „Polak Węgier dwa bratanki”. Gdyby był Rumunem albo Arabem, to nie jestem pewna, czy byłoby tak różowo - mówi Ania. Przyznaje, że świadomie zarzuciła oglądanie telewizji, bo nie może znieść fali ksenofobii, jaka od miesięcy przetacza się przez niektóre media. - Ludziom najwyraźniej brakuje kontaktu z drugim człowiekiem.
Stąd pomysł na zorganizowanie w Kwidzynie spotkań mieszkańców z ludźmi z innych kultur. Dotąd na spotkaniach „Akweduktu” zawsze pojawiało się po kilkadziesiąt osób. Kiedy w czerwcu zaproszony został Mandalara, buddyjski mnich, w salce tłoczyła się ponad setka gości: rodziców z dziećmi, seniorów, młodzieży. - Każde przyjęcie pełne było serdeczności i ciekawości, żadnych negatywnych emocji. Jestem dumna z tego, że w niewielkim Kwidzynie mieszkańcy są tak otwarci.
Twarz Diany Volokhovej Sargsyan, finalistki II edycji programu Masterchef, poznali przed kilkoma laty widzowie w całej Polsce. Reprezentowała Gdynię, do której przyjechała - za głosem serca - dzięki Patrykowi. Poznali się na lotnisku w Moskwie, oczekując na lot do Hongkongu.
- Ormianie to naród zmuszony przez tragiczne wydarzenia XX wieku do wędrówek - mówi Diana, piąty rok w Polsce. - Wszędzie musimy się dostosować. Przyjęto mnie dobrze, choć na początku porozumiewałam się ze wszystkimi tylko po angielsku. A potem Patryk namówił mnie do wzięcia udziału w telewizyjnym programie i musiałam poznać język polski.
Choć z wykształcenia jest inżynierem kolejowym, Diana gotuje świetnie, a jej wypieki, jak twierdzi mama Patryka, są absolutną rewelacją. Zdobyła także serca widzów i jurorów. Dziś prowadzi restaurację pod Warszawą, ale nadal związana jest z Gdynią. Nie tylko przez dom. We wrześniu współorganizuje tu m.in. festyn kulinarny, w którym wezmą udział znani polscy kucharze.
- Czasem słyszę, że Polacy tworzą zamknięte społeczeństwo i nie lubią obcych - przyznaje Diana. - Ale tylko słyszę, bo nigdy sama z czymś takim się nie zetknęłam.
Wartość spaceru i rozmowy
To już nie jest to Centrum Wsparcia Imigrantów i Imigrantek z klitki przy ul. Miszewskiego w Gdańsku. Od grudnia ubiegłego roku bezpłatne kursy języka polskiego dla obcokrajowców, porady prawne i zawodowe oraz wydarzenia integracyjne odbywają się w nowej siedzibie przy ul. Gdyńskich Kosynierów 2. Za trzema, przestronnymi salami w amfiladzie znajdują się dodatkowe, kameralne pokoje.
Większa siedziba była potrzebna. Z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień do Gdańska i na Pomorze przyjeżdża coraz więcej cudzoziemców. Oficjalne szacunki wskazują, że w tym roku przyjedzie ich dwukrotnie więcej, niż w ubiegłym. Wzmożony ruch widać też w samym Centrum Wsparcia Imigrantów i Imigrantek. Miesięcznie pomaga kilkudziesięciu nowym osobom i ponad setce znanych z wcześniejszych spraw. Znaczna część klientów z pomocy korzysta jednak jednorazowo.
W pierwszym pomieszczeniu, na linii frontu, siedzi młoda brunetka o owalnych rysach twarzy. Julija Szawlowskaja, Białorusinka, pomaga cudzoziemcom w wypełnianiu formalności związanych z pobytem w Polsce. Biegle włada językiem białoruskim, ukraińskim i rosyjskim. Świetnie mówi po polsku.
- Jestem podwójną emigrantką - przyznaje na wstępie rozmowy. Jako dwudziestokilkulatka wyjechała z rodzinnego kraju. Za dużo mówiła, za dużo chciała. Nie mogła znieść reżimu Łukaszenki z jego cenzurą. - Łukaszenko z niepodległej Białorusi uczynił kolonię rosyjską. Jaka to suwerenność, gdy wszędzie obecne są rosyjskie bazy wojskowe, a ludzie muszą porozumiewać się po rosyjsku, bo język białoruski jest rugowany.
Wraz z matką wyjechała do Kijowa. Tam otworzyła swój biznes - restaurację. Na co dzień serwowała białoruską kuchnię, a na specjalne okazje podawała „siabry”, białoruskie placki ziemniaczane podawane z sosem i mięsem.
- Nazwa tej tradycyjnej potrawy jest nieprzypadkowa. „Siabry” to po białorusku przyjaciele, towarzysze - tłumaczy Julija.
Do specjalnych okazji należały między innymi spotkania ośrodka kultury białoruskiej w Kijowie. Przy potrawach z rodzinnych stron białoruscy emigranci rozmawiali, żartowali i uczyli się ojczystego języka oraz historii. Gościnność Juliji doceniali także Ukraińcy. Wśród klientów zaczęli pojawiać się zwolennicy reform na Ukrainie. Jednak Euromajdan, a następnie inwazja na Krym i Donbas pogrzebały nadzieje Juliji na dobrą przyszłość na Ukrainie. Kiedy pewnej nocy spłonęło jej auto, a nazajutrz dwóch mężczyzn „poradziło” natychmiastowy wyjazd, wiedziała, że nie może pozostać dłużej. Po raz pierwszy pożegnała matkę i przyjechała do siostry studiującej na gdańskiej uczelni.
- Od początku pobyt w Gdańsku był dla mnie jak terapia - przyznaje Białorusinka. - Jest tu tyle pięknych miejsc, ale przede wszystkim spokój. Nie zdaje sobie pan sprawy, jaką wartością jest móc bezpiecznie wyjść na spacer i swobodnie rozmawiać z ludźmi.
Gotowość i solidarność
W ostatnią środę na Wawelu papież Franciszek zaapelował do Polaków: - Potrzebna jest gotowość przyjęcia ludzi uciekających od wojen i głodu, solidarność z osobami pozbawionymi swoich praw podstawowych, w tym do swobodnego i bezpiecznego wyznawania swojej wiary.