W jadłodajni prowadzonej przez siostry elżbietanki przy ul. Łąkowej w Poznaniu pełno jej w każdym pomieszczeniu - ledwo nalała zupę w jednym, już biegnie do kuchni, przynosi chleb, wykłada do koszyczka, fachowym okiem ocenia ilość pozostałej w kociołku potrawy i liczy podchodzących co chwilę ludzi.
- No zabraknie. Jak nic zabraknie. Jeszcze 20 minut - siostra rzuca okiem na zegar, na którym ledwo drga wskazówka. - O dwunastej kończymy - wyjaśnia mi.
Zupy za mało czy ludzi wyjątkowo dużo?
- Zupy, zupy, ludzi zawsze tyle samo - odpowiada zaniepokojona. - Zwykle jeden kociołek więcej był. Nie wiem, co się stało…
A kolejka po zupę się nie kończy.
Stojące przy kociołku dwie młodziutkie wolontariuszki spokojnie i cierpliwie napełniają talerze i podają chleb.
- Szczawiowa czy krupnik? - pytają.
-A sięgnij dziecko głębiej, na dole są jajka - podpowiada siostra. I już zwraca się do kolejnej osoby. - Najadłeś się? - pyta mężczyznę, który przyniósł talerz do mycia i nie czekając na odpowiedź, dopytuje: Smakowało? A może chleb chcesz zabrać?
To pytanie o zaspokojenie głodu i smak posiłku pada wielokrotnie. Co chwilę. Na pewno każdy choć raz jeden je dziś słyszał. I to mimo że siostra wie, że zupy zabraknie. Kiedy słyszy dźwięk chochli uderzającej o dno garnka, patrzy na zegar - jeszcze 15 minut.
- Może już nikt nie przyjdzie - komentuję, nie widząc kolejki po zupę.
- Nie, nie, oni przychodzą do ostatniej chwili - siostra gwałtownie zaprzecza.
Nagle znika w kuchni obok. Po chwili wraca z wielką czarną brytfanną. Po sekundzie z mniejszą. Otwiera pokrywy, a z nich wydobywa się zapach kapusty i klusek kładzionych ze skwarkami. Nie dziw, że kolejka ustawia się błyskawicznie, ale siostra bezbłędnie rozpoznaje, kto podchodzi po raz drugi.
- O nie, ty już jadłeś zupę, tylko odrobinę dostaniesz - czujnie się odzywa, ale nikomu nie odmawia jedzenia.
- Pewnie, pewnie, niech inni zjedzą, co nie jedli jeszcze, ja tylko trochę, na spróbowanie - odzywa się zgodnie mężczyzna.
Za chwilę i garnki z kluskami i kapustą pustoszeją. A ludzie wciąż podchodzą. Zna wszystkich po imieniu. Już znów jest mała kolejka - wśród nich widzę dwie kobiety.
- To znak, że
kobiety lepiej sobie radzą, kiedy spada nieszczęście
- wyjaśnia siostra. - Mężczyźni szybciej i częściej się poddają. Nie walczą z biedą. Ale ja tych mężczyzn, którzy stoją w kolejce i tak podziwiam. Niech pani patrzy - on, mężczyzna, na którym powinna się żona, każda kobieta wesprzeć, o którą on powinien dbać, i o dom, a to on wyciąga rękę po talerz. Myślę, że do niektórych dociera to upokorzenie.
Z jedną z kobiet podchodzi do siostry Piotr*. - Siostro - słychać prośbę w jego głosie. - Ma siostra jakieś długie spodnie? Helenka ma atopowe zapalenie skóry, komary gryzą, no jak kobieta może to znosić? Ja to bym mógł bez spodni, ale kobieta? - zagaduje.
- Piotrek, jak to mężczyzna bez spodni, co ty gadasz! No i ty wiesz, że nie w porę, nie w tym miejscu, tu dajemy jedzenie - upomina go s. Leopolda, ale już daje znak wolontariuszce, która znika w pomieszczeniu obok i za chwilę przynosi dżinsy - niestety, są tylko krótkie rybaczki. Wraca więc i przynosi długą suknię. - Dziecko! - siostra delikatnie upomina dziewczynę. - Suknię? Jak ona ma w niej spać pod mostem?
Ale w końcu zanosi ją kobiecie, aby ta czymś okryła poranione łydki.
- Patrz, Piotrek, będzie miała twoja Helenka prawdziwą suknię - i kobieca, i długa, nogi okryje - zachwala podarunek.
W jadłodajni jest wciąż z 25 osób, a do stolika z garnkami podchodzą nowi.
Słyszę, jak s. Leopolda pod nosem się modli: - Panie Jezu, rozmnóż to jedzenie, proszę, jeszcze trochę… Co ja im mam jeszcze dać? Skąd wziąć? Rozmnóż, Jezu…
I nagle rozlega się zwycięski okrzyk i siostra znów biegnie do kuchni. Tym razem wraca z małym półmiskiem jajecznicy. To nie do wiary - ale po ostatnią porcję klusek i jajecznicy rękę wyciąga mężczyzna, który właśnie wszedł do jadłodajni. Ostatni. Został nakarmiony. Jest punkt 12.
Teraz najważniejsza część - siostra podkręca radio i we wszystkich pomieszczaniach rozlega się z głośników „Anioł Pański”. Ludzie wstają i wspólnie się modlą.
Widok niesłychany - nieogolone twarze, niektóre porozbijane, tłuste włosy, ale większość … ubrana schludnie i czysto.
Po chwili siostra znów komenderuje tonem, któremu nikt nie ośmieli się sprzeciwić: - Dziewczynki macie starte te stoły? Mariusz najadłeś się? Ja dzisiaj idę pierwsza, nie ty. Wacek możesz jechać z tą szmatą - masz płyn. Ty myjesz podłogi, a Ewa zamiata i wszystko na ten temat. Tam masz wodę - wskazuje i tłumaczy mi: Bo ja wiem, że potem to wszystko na mnie spadnie, potem muszę po południu przyjść i wszystko porobić.
Ale tylko tak mówi, bo i tak sama zmywa naczynia, czyści zlew, wyciera stół, wszystko w zawrotnym tempie. Skąd ten dynamizm, wręcz żywioł w tym drobnym przecież wcale niemłodym już ciele? S. Leopolda, jak to kobieta, niechętnie, ale przyznała, że ma już 69 lat.
- Kiedy muszę pracować tutaj, to jestem jak burza, bo od razu by była awantura, że coś nie jest na czas, że muszą stać w kolejce - tłumaczy siostra niuanse swej pracy w jadłodajni. - To musi iść błyskawicznie, żeby nie było sztucznego tłumu. I ludzie wychodzą zadowoleni - cieszy się kobieta. - Natomiast, kiedy mogę siedzieć, zatrzymać się, to dla mnie wielka przyjemność. Na przykład kiedy mamy codziennie godzinę adoracji. Ale to dla mnie za krótko.
Teraz siostra żegna się z jadłodajnią i idziemy do klasztoru. Zapada cisza. Także wewnątrz - choć radość i ciepło nie znikają z twarzy kobiety, wyraźnie się wycisza. Opowiada o pielgrzymce do swojego „kochanego, złotego Kubunia”. Wyjechały rowerami z siostrą Cyrylą z Poznania. - My jesteśmy kobiety pracujące i nie możemy tak po prostu wyjechać - stąd ten pomysł tylko na letnie wypady - tłumaczy siostra fakt, że 4 lata zajęła jej droga do Santiago de Compostela.
- Błądziłyśmy trochę - śmieje się. - Tak jak w życiu. Chciałyśmy dotrzeć do wody żywej, do tego, co się jeszcze ostało, właściwie tylko grób św. Jakuba ocalał i został odnaleziony. Chciałyśmy dotknąć go, aby umocnić się wiarą Jakuba, nabrać siły i potem czerpać z niego w codzienności.
Dlaczego rower? - Bo to wielka przyjemność - spotykać ludzi na drodze, współpielgrzymów, wymieniać myśli, doświadczenie, dzielić się tym, cośmy same przeżyły - to było cenne. Takie dwustronne ubogacenie.
Skąd jadłodajnia? Zawsze była blisko głodnych, potrzebujących, więc kiedy zgromadzenie otworzyło jadłodajnię, jej posługa w niej była formalnością.
- Zawsze angażuję się w pracę, którą robię, jestem cała w tym, co robię - opowiada siostra. - Wcześniej pracowałam jako katechetka w Kruszwicy i kochałam to. Potem poszłam na emeryturę, miałam jeszcze jakieś lekcje i niespodziewanie przyjechałam do Poznania.
Nigdy nie pyta, kim są potrzebujący, skąd przyszli, dlaczego dopadła ich bieda. Po prostu - skoro przyszli, to potrzebują jedzenia i ona daje im to, co ma.
- Jestem już piaty rok tutaj. I codziennie tak sobie myślałam, że jak im dam jeść, to oni staną w pionie i zaczną inaczej żyć. Bo mnie to by najbardziej cieszyło: że mają pracę, dom, rodzinę - poważnieje siostra Leopolda. - Ale przecież tego, co stracili, czasem nie da się odzyskać. Jednak można pięknie żyć mimo to. Bo ja często powtarzam, że jak człowiek najedzony, inaczej działa i myśli. Niestety, tego mi brakuje. Nie wszyscy też tak myślą i chcą działać. Przychodzą tu czwarty rok i ja ich cały czas przez te lata widzę i karmię. Codziennie! I ciągle ci sami ludzie przychodzą, choć część odchodzi - już jest po drugiej stronie. Oj, wymieniłabym ich wielu, 36-latków, 39-latków - jest mi ich żal, że tak skończyli i tak szybko przeszli na drugą stronę.
Siostra często i dużo myśli o nich, także nocami - boli ją, że może nie umiała zaradzić temu, że nie znaleźli domu, nie podźwignęli się ze swojej biedy.
- Dawałam im zupę, ale nie umiałam nakarmić ich największego głodu, jakim jest głód miłości.
Chciałabym jakoś zaspokoić ten ich głód, ale to jest niemożliwe - martwi się siostra. - Mogę najwyżej w jakimś zakresie - talerzem zupy czy miłym słowem albo rozmową. W końcu człowiek, który dzieli swój ból, jest połowę lżejszy. No ale ja nie zawsze mam czas czy możność porozmawiania. I tego mi najbardziej brakuje. I im.
Wspomina Wojtka. Kiedy przyszedł pierwszy raz na zupę, był agresywny, obcy, poraniony i zaniedbany.
- Jak masz na imię? - spytałam. - A on: Od kiedy to my na ty jesteśmy?! Ja jestem pan! I długo nie wracał. Teraz przychodzi i jest zupełnie inny, życzliwy. A teraz powiesz mi swoje imię? - zaczepiłam go. Powiedział. A niedawno zauważyłam, jak się uśmiecha - i to zawsze jest dla mnie najcenniejsze.
*Imiona podopiecznych zostały zmienione