Wojna na Ukrainie. Janusz Pijanka opowiada o podróży do ogarniętego wojną kraju. Wyruszył, by ratować córkę

Dariusz Piekarczyk
Dariusz Piekarczyk
Życie warte niecałe  40 euro. Tak jest na wojnie w Ukrainie
Życie warte niecałe 40 euro. Tak jest na wojnie w Ukrainie Archiwum Janusza Pijanki
Janusz Pijanka jest osobą znaną nie tylko w Sieradzu. Głównie za sprawą swojego sposobu bycia, niesztampowego postępowania – czasem z pogranicza prawa – oraz ubioru. Można go spotkać nawet w ... pióropuszu indiańskim.

Ojciec Nikoli zdecydowany był na wszystko, byle uratować córeczkę

Janusz Pijanka jest osobą znaną nie tylko w Sieradzu. Głównie za sprawą swojego niesztampowego postępowania (czasem z pogranicza prawa), sposobu bycia oraz ubioru. Można go spotkać w ... pióropuszu indiańskim.

Osiem lat temu zasłynął za sprawą oblania Leszka Millera białą substancją, podobno mlekiem. Polity przeszedł do historii, mówiąc, że mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. Nie raz i nie dwa protestował, choćby przed sądami. Mówi o sobie „książę I Samozwańczy Księstwa Klonowa”, bo z tej miejscowości się wywodzi. Zafascynowany jest kulturą Indian Ameryki Północnej, więc ma ogromny pióropusz.

Nic dziwnego, że porwał się na szaleńczą wyprawę do samego piekła wojny toczonej w Ukrainie. Ten 62-latek, kiedy tylko usłyszał, że Rosja napadła na naszych sąsiadów, ruszył w drogę do miasta Sumy, aby sprowadzić do Polski mającą nieco ponad dziewięć lat córeczkę Nikolę. Do samych Sum wprawdzie nie dotarł, lecz wrócił do Sieradza nie tylko z dziewczynką, ale także z jej matką Olgą i jeszcze czworgiem innych Ukraińców.

Jak mówi, cała podróż pod karabinami kosztowała go jakieś 25 hrywien. Za jedną hrywnę płacił wówczas około 30 groszy.

– Kiedy dowiedziałem się, że Ruskie weszły na Ukrainę, miejsca sobie znaleźć nie mogłem – rozpoczyna swoją opowieść. – A kiedy usłyszałem, że bombardowane i oblężone są Sumy, gdzie jest moja Nikusia, wsiadłem w Warszawie w busa z wolontariuszami i ruszyłem w kierunku granicy. Byłem tam na proteście przed rosyjską ambasadą. Wcześniej wyładowałem cały plecak jedzeniem i słodyczami. Było to 1 marca.

Blokpost pod Lwowem

Jeszcze tego samego dnia sieradzanin dotarł do przejścia granicznego w Hrebennem. Na ukraińską stronę nie mógł jednak przejść pieszo, ale i z tym sobie poradził, bo do Mercedesa Vito zabrała go ukraińska rodzina jadąca do Czerniowiec.

– Wysadzili mnie przy punkcie kontrolnym pod Lwowem – zaczyna swoją opowieść Janusz Pijanka. – To był tak zwany blok post, czyli barykada z betonowych bloków oraz z workami z piaskiem. Nad tym wszystkim górowała ukraińska flaga. Pilnowali tego żołnierze Gwardii Narodowej, uzbrojeni w cały świat. Ktoś tam miał kałasznikowa, ale widziałem też strzelbę myśliwską. Wszyscy byli w bluzach wojskowych z żółto-niebieskimi opaskami na rękach. Ja założyłem opaskę biało-czerwoną, ale ostrzegli mnie, żebym tego nie robił, bo Rosjanie noszą białe lub czerwone opaski. Kiedy spytali mnie o cel podróży, to pokręcili głowami i powiedzieli, że nie mam szans, aby do Sum dojechać, bo tam jest piekło.

Rakieta nad głową

Pod Lwowem nasz rozmówca trafił na Wasyla, który jechał swoim Nissanem pod Kijów, gdzie mieszkała jego matka. Tam nakarmiono go, wykąpał się, przenocował, a 3 marca około 9.00 rano po raz pierwszy tak naprawdę doświadczył grozy wojny.

– Kiedy szedłem na stację pociągu podmiejskiego z moją gospodynią, nagle usłyszałem wielki, przerażający pisk w górze – wraca pamięcią do dramatycznych wydarzeń. – To leciała rakieta, dosłownie nad naszymi głowami. Na szczęście wybuchła gdzieś dalej.

W końcu nasz podróżnik wylądował na dworcu kolejowym w Kijowie, gdzie było prawdziwe mrowie ludzi.

– Pozamykane sklepy, wszechobecny strach i wokół wybuchy – przypomina sobie. – W pewnym momencie wypatrzyła mnie ekipa telewizyjna z Włoch i zrobili ze mną materiał. Pytali, co tu robię, o Polskę... było sympatycznie. Czekanie nic mi nie dawało, więc zdecydowałem, że jadę do Charkowa. Wsiadłem do prawie pustego pociągu i na miejscu byłem rano 5 marca. Trafiłem akurat na ostrzał. Nastąpiła ogromna panika wśród tłumu ludzi, nawet nie wiem, jak to opowiedzieć. To trzeba przeżyć. Niedaleko co i rusz wybuchały rakiety, ludzie padali na ziemię, biegali do podziemi, krzyczeli, biegali, tratowali się. Gdzie pałętały się porzucone zwierzęta, powalały się klatki z ptakami... koniec świata.

Na dworcu w Charkowie brakowało wszystkiego, jadł nawet lekko nadpleśniały chleb. Po dwóch dniach pobytu w piekle dowiedział się o pociągu dla uchodźców, który jedzie do Połtawy.

– Czy się bałem? Tak – mówi roztrzęsionym głosem. – Tam jest wojna. Naloty, wybuchy, koszmar. Miałem jednak misję: musiałem wyciągnąć z piekła córkę, a co najgorsze, dotychczas nie było z nimi żadnego kontaktu. Jechałem w ciemno. Podróży pociągiem nie zapomnę do końca życia. Jak pasażerowie dowiedzieli się, że jestem Polakiem, to częstowali mnie wszystkim, co mieli. O, zobacz, na fladze Ukrainy wpisał mi się chyba każdy, kto podróżował!

Łapać szpiona

Połtawa przywitała go zapchanym do granic możliwości uchodźcami dworcem oraz masą wojska z długą bronią. Tam też popadł w tarapaty. Kiedy robił zdjęcia, maszynista doniósł gwardzistom, że namierzył szpiega.

– I wtedy się zaczęło! Szpion, dywersant... – mówi. – Rozstrzelać, rozstrzelać i już, rozstrzelać na miejscu jak sobakę. No, już żegnałem się z tym światem. Na szczęście pojawili się policjanci, którzy mnie aresztowali, potem przejrzeli aparat fotograficzny. Kiedy dowiedzieli się, że jestem Polakiem, nakarmili mnie chlebem i kiełbasą, nawet mamy wspólne zdjęcie. Ba, zafundowali mi taksówkę do Miejskiej Rady w Połtawie. Tam znowu na słowo „Polak” otwierały się drzwi. Zawieźli mnie do centrum młodzieżowego, gdzie mnie nakarmiono, wreszcie się wykąpałem i mogłem wyspać.

40 euro za osobę

I tu nastąpił przełom w poszukiwaniach córki. Z telefonu jednej z Ukrainek, bo polski przestał mu działać, skontaktował się z żoną.

– Oni przez cały czas siedzieli w maleńkiej piwnicy – opowiada. – Ruszyła już ewakuacja z miasta, ale pierwszeństwo mieli lekarze, urzędnicy, a moja Nikusia z matką miały wyjechać gdzieś na końcu. Już wtedy okazało się, że jest sześć osób do wywiezienia. Zacząłem działać jak nakręcony. Ktoś mi tam zasugerował, że może je przewieźć do Połtawy za pieniądze. Nie pytałem się, za ile, bo miałem ze sobą trochę pieniędzy. Okazało się, że za jedną osobę wyszłoby jakieś 40 euro. Rozumiesz, życie ludzkie za 40 euro! Taka jest wojna. Koniec końców, tak się ułożyło, że nic nie zapłaciłem.

Najbliżsi pana Janusza dotarli do Połtawy. Nie zabrali ze sobą praktycznie niczegk. Potem czekała ich podróż pociągiem do Lwowa, następnie przejście graniczne w Korczowej i serdeczne przyjęcie przez Polaków.

– Oni usta ze zdziwienia otwierali, widząc nasze przyjęcie – kończy swoją opowieść Janusz Pijanka. – Teraz są w Sieradzu. Na razie nocują w hotelu, ale czekają na mieszkanie. – A wiesz, Nikusia już jeździ na rowerku, będzie dobrze! – cieszy się nasz rozmówca.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Wojna na Ukrainie. Janusz Pijanka opowiada o podróży do ogarniętego wojną kraju. Wyruszył, by ratować córkę - Dziennik Łódzki

Wróć na stronakobiet.pl Strona Kobiet