FLESZ - Kosztowna kwarantanna pracowników
- Debiutuje pani właśnie jako producentka spektaklu „Przygoda z ogrodnikiem”. Co panią skłoniło, żeby zająć się teatrem od tej strony?
- Pragnienie, o którym zapomniałam. Kiedy bowiem wchodziłam na deski teatru jakieś dziewięć lat temu, to chciałam poznać ten świat od środka. Poczułam wtedy w sobie taką potrzebę i energię. Pomyślałam, że w przyszłości mogłabym produkować spektakle. Przez następne dziewięć lat obrastałam w piórka, czując się jak ryba w wodzie na scenie. Byłam rozpieszczana przez widzów i organizatorów. Kiedy przyszła pandemia, okazało się, że trzeba sobie wszystko samemu zorganizować. Będąc na głodzie teatralnym, przypomniałam sobie o tamtym marzeniu i uznałam, że to właśnie jest ten moment. Moi koledzy często nie pracują od marca. Albo zagrali jeden spektakl. Odczułam więc potrzebę zapewnienia ludziom pracy i rozrywki.
- W mediach głośno jest już, że pracuje pani z Kubą Wonsem i Marcelem Sorą, z których pierwszy jest pani aktualnym partnerem, a drugi – byłym. Skąd pomysł na taki trójkąt?
- „Przygoda z ogrodnikiem” to spektakl, który jest już znany teatralnej publiczności i cieszył się on jej dużym uznaniem. Tak się szczęśliwie złożyło, że cały zespół przyjął nową produkcję z otwartymi ramionami. I wsparł mnie w moich działaniach, za co jestem mu bardzo wdzięczna. Reżyser Jakub Wons to człowiek urodzony w teatrze, który zjadł zęby na realizowaniu spektakli. Jest mocno wspierającym nas członkiem zespołu. Z kolei Marcel Sora to jedyny taki fachowiec, jakiego znam, który potrafi zbudować bogatą i luksusową scenografię przy skromnych środkach. Widziałam kilka realizacji, w które obaj panowie byli wcześniej zaangażowani, więc wiem, że to właściwi ludzie na właściwym miejscu. A że nepotyzm? Kto mi podskoczy, skoro jestem producentką? (śmiech) Nepotyzm w tej branży jest czymś wskazanym, bo dzięki temu możemy się otaczać ludźmi, którzy sprawdzili się przez lata.
- Jest pani nie tylko producentką tego spektaklu, ale gra w nim pani też główną rolę. Nie miała pani wątpliwości kogo w niej obsadzić?
- (śmiech) Nie zastanawiałam się. Po prostu byłam najlepiej przygotowaną kandydatką, która przyszła na casting. Nabór był otwarty. Ale casting był tak zorganizowany, jak niektóre przetargi państwowe. (śmiech)
- Lubi pani występować w teatrze?
- Bardzo. Niedawno miałam okazję zagrać pierwszy spektakl po lockdownie. To był szalenie wzruszający i piękny moment. To samo dzieje się na próbach „Przygody z ogrodnikiem”. Jesteśmy więc nie tylko zgłodniali grania, ale również cały czas w gotowości. Ja uwielbiam bezpośredni kontakt z publicznością i interakcję między mną a nią. Ten flirt, który grana przeze mnie postać prowadzi z widownią. Teatr daje mi też większe możliwości niż seriale. Dzięki niemu wiele się nauczyłam jako aktorka. A to wszystko dlatego, że ktoś kiedyś dał mi szansę – i ja staram się ją wykorzystywać.
- Główną bohaterką „Przygody z ogrodnikiem” jest Cindy Dzika – niespełniona aktorka. Rozterki tej postaci są pani trochę bliskie?
- Mówi się, że aktor narzeka dwa razy. Raz – kiedy nie ma pracy, a drugi – kiedy ją ma. Za pierwszym razem, bo nie ma za co żyć, a za drugim – bo się okazuje, że nie ma kiedy żyć. Cały czas musi być w pracy i nie ma jak wydawać zarobionych pieniędzy. W rzeczywistości pandemii te narzekania, że mamy pracę, brzmią jednak trochę abstrakcyjnie. Ale pamiętam taki czas, kiedy tęskniłam za odrobiną urlopu. Dzisiaj jednak tęsknię przede wszystkim do powrotu na scenę.
- W tym roku obchodzi pani trzydziestolecie swojej kariery. Jest pani zadowolona, że wybrała zawód aktorki?
- Bez wątpienia. Był jednak taki moment, kiedy zastanawiałam się nad ucieczką z tego zawodu. To były początki mojego dorosłego życia. Nawet przez pewien moment poznałam inny świat i próbowałam się nim zachłysnąć. Ale jedno popołudnie spędzone na planie telewizyjnego programu, zweryfikowało dosyć konkretnie te plany. Show-biznes to po prostu miejsce, gdzie ja się dobrze czuję. I nie ma się co oszukiwać, że jest inaczej.
- To trzydziestolecie jest możliwe, bo zadebiutowała pani na ekranach kin mając dziesięć lat. To rodzice panią popchnęli w tę stronę?
- Rodzice niemal w ogóle nie brali w tym udziału. Mało tego: moja mama miała poważne obiekcje, czy aby na pewno jest to dobry pomysł. Pewien zbieg okoliczności sprawił, że znalazłam się jednak na planie filmowym. To był „Korczak” Andrzeja Wajdy. Byłam jedną z dziewczynek z sierocińca, który prowadził główny bohater. I gdyby nie mój upór, ta historia mogłaby się inaczej skończyć. Wzięłam jednak stery w swoje ręce. Otóż dziewczynka, która miała przejść od punktu A do punktu B, po drodze przewrócić się, popłakać i przytulić się do Wojciecha Pszoniaka, niespodziewanie odmówiła wykonania tego aktorskiego zadania. Zrobił się więc impas. Wykorzystałam to: podeszłam do Andrzeja Wajdy i powiedziałam: „Proszę pana, jak ona nie chce, to ja to zrobię”. Od tego momentu stałam się człowiekiem do wynajęcia. (śmiech)
- Najpierw Wajda, potem Spielberg – niewiele aktorek może sobie wpisać do CV współpracę z takimi reżyserami w młodym wieku. Co pani dały tamte doświadczenia?
- To nie jest tak, że ja się nimi zachłysnęłam i codziennie wspominam te spotkania. Były to jednak momenty, kiedy czułam, że uczestniczę w czymś wyjątkowym. Że kino to prawdziwa „fabryka snów”, a nie jakaś zwykła fabryka z kartą do odbijania. Być może, gdyby nie te wyjątkowe postaci, które spotkałam na swojej drodze, moja historia wyglądałaby trochę inaczej. Może mniej chętnie angażowałabym się w życiu dorosłym w aktorstwo. Nie wracam jednak codziennie do tych wspomnień – to raczej dziennikarze do nich wracają.
- Popularność przyniosły pani występy w „Młodych wilkach ½” i w „Chłopaki nie płaczą”. To był koniec lat 90. Jak to było stać się idolką młodzieży w tamtym czasie?
- Ja chyba nie miałam do końca świadomości tego, że jestem tak popularna. Nie odcinałam kuponów od sukcesów tych filmów. Nie żyłam jakoś tym szczególnie. Cieszyłam się, że mogę pracować na planie, że mogę robić coś, co kocham. Kiedy się kręci film, to jest moment pracy. To nie jest czas na „sodówkę”. Kiedy wracałam z planu, też jakoś nie było chwili, żebym spijała śmietankę. Bo miałam inne rzeczy do roboty. Studiowałam socjologię i wydawało mi się, że będę mogła uciec od aktorstwa i robić coś innego. Trzeba było zdawać egzaminy. Pamiętam, że kiedy ja promowałam film „Chłopaki nie płaczą” i jeździłam po kinach w całej Polsce, moi koledzy i koleżanki ze studiów bawili się i korzystali ze studenckiego życia. A ja latałam samolotem albo jeździłam pociągami od miasta do miasta. I wie pan co? Dobrze mi z tym.
- Potem stała się pani gwiazdą kolejnych komedii – „Och, Karol 2”, „Wkręceni 2” czy ostatnio „Kogla-mogla 3”. Jak pani odkryła u siebie talent do rozśmieszania widzów?
- Trochę stało się za sprawą reżyserów tych filmów. Ale w teatrze też gram głównie komedie. Nawet jak występowałam w sztuce Mrożka, to momentami było śmiesznie. Generalnie myślę jednak, że to jest kwestia tego, że dostawałam właśnie takie propozycje. Może to jest też potrzeba publiczności, która chce, żeby ją bawić i rozśmieszać. Kiedy planujemy wydać na coś pieniądze, to chcemy, żeby było to coś, po czym będziemy się mogli lepiej poczuć. Mnie to cieszy, że ludzie się uśmiechają na mój widok. Oczywiście mam wielki szacunek do sztuki, która analizuje ludzką psychikę, rozdrapuje rany, przeżywa głębokie emocje. Natomiast po dobrze wypełnionych obowiązkach dnia codziennego albo po beznadziejnym dniu, ja chcę się uśmiechnąć.
- Filmy, w których pani występuje wykreowały pani wizerunek jako seksbomby. Jak się pani z nim czuje?
- Znoszę to z pokorą. (śmiech) Przyjmuję na klatę. I na inne części ciała też.
- Nie chciała by pani trochę odmienić tego wizerunku?
- Ja sobie zdaję sprawę, że czasu nie oszukam. Dzisiaj jestem seksbombą, ale już za chwilę seks odpadnie i zostanie tylko bomba. (śmiech) Nie wygłupiajmy się więc: wszystko jest przede mną. Ale po co uprzedzać fakty?
- Ma pani jakąś możliwość wpływu na kształtowanie swego filmowego wizerunku?
- Ja mam zdrowy dystans do siebie. I nie mam kłopotu z tym, by być chudszą czy grubszą. Ładniejszą czy brzydszą. Problemem jest podejście naszych reżyserów. Brakuje im bowiem odwagi i wyobraźni w zatrudnianiu aktorów. Przecież charakteryzatorzy potrafią czynić cuda. I mogliby na zawołanie zrobić ze mnie kogoś zupełnie innego niż naprawdę jestem: starszego, zniszczonego, brzydkiego. W tym kontekście frajdę sprawiają mi zdjęcia niektórych „paparuchów”. Niedawno przeczytałam w jednym z tabloidów: „Annę Muchę można pomylić ze zwykłą kobietą”. Zaczęłam się śmiać i pomyślałam, że powinnam wysłać te zdjęcia do Smarzowskiego i napisać mu: „Wojtek, zobacz, można mnie pomylić ze zwykłą kobietą”. Wszystko więc zależy od tego, jak ktoś potrafi na nas spojrzeć. I od tego, jaką ma się otwartość na zmiany – a ja tę otwartość mam. Może jednak trzeba poczekać jeszcze 10-15 kilo – i ta otwartość będzie bardziej zauważalna. (śmiech)
- Największe sukcesy przyniosła pani telewizja. Jeszcze na studiach dołączyła pani do obsady do „M ja miłość”, a występuje w tym serialu do dzisiaj. Pamięta pani swój pierwszy dzień na jej planie?
- Oczywiście, że pamiętam. Miałam wtedy zdjęcia z Kasią Cichopek. Byłam trochę oszołomiona – a Kasia okazała się być dobrą przyjaciółką od samego początku. To było cudowne. Stanęłam niepewnie i nie wiedziałam jak się odnaleźć. Wejście na plan jest bowiem zawsze trudnym momentem, nawet dla doświadczonej osoby. Kasia złapała mnie jednak od razu za rękę i powiedziała: „Chodź, pokażę ci, gdzie jest paśnik”. A paśnik to miejsce, gdzie jest rozstawione picie i jedzenie dla aktorów. Ponieważ przysłowie mówi, że „przez żołądek do serca”, Kasia od razu skradła moje serce i żyjemy w pełnej symbiozie do dzisiaj: to ona gra teraz jedną z głównych ról w „Przygodzie z ogrodnikiem” i kreuje tam absolutnie fantastyczną postać.
- Dzisiaj ekipa „M jak miłość” to chyba pani druga rodzina?
- Ja się śmieję, że to sukces naszego serialu, bo jak wiadomo z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach.
- Pani rola w „Ma jak miłość” mocno rozrosła się w ciągu tych osiemnastu lat. Ma pani wpływ na losy swej telewizyjnej postaci?
- A ma pan jakieś wątpliwości? Przecież znamy się od tych kilkunastu minut. Powinien pan więc już wiedzieć, że ja się wszędzie rozpycham dłońmi i łokciami. (śmiech)
- I dobrze: bo widzowie polubili pani bohaterkę.
- Miło mi to słyszeć. Prawdą jest, że dostaje wiele ciepłych słów wsparcia od widzów. To się z kolei przekłada na to, że ludzie chętnie przychodzą zobaczyć mnie w teatrze. Tak to działa. Telewizyjni widzowie są ciekawi, jak prezentujemy się „na żywo” na scenie. Kiedy widzą nasze zdjęcia na plakatach, gdy przyjeżdżamy do ich miast, chętnie kupują bilety na przedstawienia z naszym udziałem. I wtedy bardzo często są zaskoczeni jak bardzo jesteśmy aktorami – jak bardzo postacie z tych spektakli różnią się od tych, które oglądają na ekranach swych telewizorów.
- Chętnie bierze pani udział w telewizyjnych talent-shows. Występ w takim programie to też trochę aktorskie zadanie?
- Oczywiście, że tak. Jestem szczęśliwą zdobywczynią Kryształowej Kuli za wygraną w „Tańcu z gwiazdami”. Okres realizacji tego programu, to czas, który wspominam z wielką atencją. Ten sukces był ciężko wypracowany i przyniósł mi taką samą satysfakcję, jak dobrze zagrana rola w filmie czy w spektaklu. O mały włos nie wygrałam również innego programu – „Jak oni śpiewają”. I nie wiem co było dla mnie większym sukcesem: czy to, że włożyłam ogromny wysiłek fizyczny i wytańczyłam główną nagrodę, czy to, że pokonałam w sobie pewne opory i zdobyłam sympatię widzów, mimo, że kompletnie nie umiem śpiewać. Co ciekawe: tańczyć się nauczyłam, a śpiewać nadal nie umiem. (śmiech)
- Była pani również jurorką w programie „Dance, Dance, Dance”.
- To osobna sprawa. Tam oceniałam wysiłek i serce włożone w taniec przez moich kolegów i koleżanki. Ta branża jest specyficzną branżą – wszyscy się w niej nawzajem znają i obgadują. A w „Dance, Dance, Dance” ja za krytykowanie kolegów i koleżanek dostawałam pieniądze. Nie mogłam się więc lepiej ustawić. (śmiech) Dlatego mam nadzieję, że powstanie kolejna edycja tego programu.
- Woli pani jurorować niż brać udział w rywalizacji?
- Może mam za małą wiedzę, ale w tym momencie nie znajduję żadnego programu typu talent-show, w którym chciałabym brać udział jako uczestniczka.
- Wszystkie te występy sprawiają, że jest pani ciągle pod lupą plotkarskich serwisów. Przyzwyczaiła się pani, że pod pani domem koczują paparazzi?
- Na szczęście już tak nie ma. Mam nadzieję, że ten okres na zawsze minął. Oczywiście oni się jeszcze pojawiają – czego świadectwem są choćby ostatnie zdjęcia, na których można mnie pomylić ze zwykłą kobietą. (śmiech) Natomiast to nie jest już tak agresywne działanie, jak było kiedyś. Niestety: to jest ta część doświadczeń mojego zawodu, która nie jest przyjemna. Do „paparuchów” po prostu najchętniej bym strzelała. (śmiech)
- Udaje się pani przy tym wszystkim zachować jakąś część swego życia tylko dla siebie?
- To jest walka, którą się nieustannie toczy. Teoretycznie mam świadomość, że prawo chroni mnie i moje dzieci. Ale w praktyce to wygląda tak, że to jest o kont dupy potłuc. Teoretycznie powinnam móc chodzić po ulicach ze swymi dziećmi w miarę spokojnie. W praktyce jest jednak tak, że kiedy ktoś nas sfotografuje, to przy dobrych wiatrach za jakieś 7-8 lat uzyskam za to w sądzie sprawiedliwość. To ja mam gdzieś taką sprawiedliwość. Do pewnego momentu staram się więc godzić – ale potem wytyczam dosyć jasno konkretne granice. Opowiadając o tym głośno, ale także reagując. Uważam, że powinien być jawny zakaz wyciągania wszelkich urządzeń rejestrujących, kiedy jesteśmy z dziećmi. Nie, że ja muszę wyrazić sprzeciw – bo przecież mogę nie wiedzieć, że jestem fotografowana. To jest tak samo, kiedy idziemy do szpitala. Przecież nie robimy tego dla własnej przyjemności. A ja miałam taką sytuację, że „paparuchy” byli nie tylko pod szpitalem, ale pod samym gabinetem, w którym byłam przyjmowana. Stąd znam tego typu sytuacje. Podobnie wtedy, kiedy przeżywamy jakiś ból – na cmentarzu lub w kościele. W takich sytuacjach każdy chce mieć prywatność i święty spokój.
- W jednym z wywiadów powiedziała pani: „Ludzi bardziej interesuje to, jaki rozmiar noszę, a nie to, co robię czy czym się zajmuję”. Jak z tym walczyć?
- Chciałabym wierzyć, że świat się zmienia, ale to jest mozolna i długa praca. W międzyczasie kilka razy zdążę zmienić rozmiar. (śmiech)
- Z drugiej strony trzeba powiedzieć, że świetnie pani sobie radzi w mediach społecznościowych. Lubi pani taki kontakt z wielbicielami?
- Tak. Ponieważ jest na moich warunkach. To ja decyduję co i kiedy wrzucam, co i jak piszę. Zanim rozwinęły się social media, byliśmy pozbawieni możliwości kreowania swojego wizerunku w internecie. Byliśmy jak bezwolne laleczki rzucone na pastwę ludzi. Co ktoś chciał o nas napisać, to miał narzędzia, żeby to robić. A my sami nimi nie dysponowaliśmy. Social media dały nam je – i dzięki temu możemy pokazać, że nie jesteśmy bezwolnymi istotami, które nie mają uczuć czy emocji. Dzięki Facebookowi czy Instagramowi możemy głośno wyrażać swoje opinie, uwagi czy protesty. Dzięki temu jesteśmy w bezpośrednim kontakcie ze swymi odbiorcami, ale również mamy możliwość kreowania rzeczywistości wokół nas. Jak choćby podczas wyborów – udział znanych ludzi w głosowaniu ma duże znaczenie.
- Czasem wrzuca pani na social media takie zdjęcie, które od razu wywołuje skandal. Lubi pani prowokować?
- Nic mi na ten temat nie wiadomo. (śmiech)
- Ta stała obecność w mediach przekłada się na oferty pracy, które pani otrzymuje?
- Odpowiem krótkim cytatem: „A jednak się kręci”. (śmiech)
- Rośliny antysmogowe - warto je mieć w swoim domu!
- Jak wyglądały mieszkania w PRL? Zobacz archiwalne zdjęcia
- Koronawirus w Polsce [DANE, MAPY, WYKRESY]
- Kinga Duda niczym Ivanka Trump. MEMY o córce prezydenta
- Spowiedź "Miśka". 10 szokujących fragmentów zeznań byłego lidera gangu kiboli Wisły
- Luksus po krakosku. TOP 15 najdroższych mieszkań