- Masz wypełniony kalendarz koncertowy – aż po trzy występy w weekendy. Nadrabiasz zaległości z pandemii?
- Coś w tym jest. Faktycznie ruszyliśmy pełną parą. Bardzo mnie to cieszy, bo stęskniłam się w czasie pandemii za bardziej intensywnym życiem scenicznym. Po to przecież robię muzykę, żeby potem spotykać się ze słuchaczami na żywo i móc się nią z nimi dzielić.
- Czasem masz nawet po dwa koncerty dziennie. Jak sobie z tym radzisz?
- Dobrze. Jestem trochę taką Zosią-Samosią i logistycznie sama się ogarniam – sama robię sobie make-up i stylizacje. Dlatego łatwiej jest mi to wszystko dźwignąć. Najważniejsze jest jednak to, że dostaję tak dużo energii od publiczności, że to mnie najbardziej nakręca. Oczywiście czasem czuje się trochę fizyczne przemęczenie. Ale adrenalina robi swoje i występ potem nagradza to zmęczenie.
- Nigdy ci nie wysiadł głos?
- Nie. W ciągu dziewięciu lat koncertowania zdarzyło mi się raz czy dwa, kiedy złapałam przeziębienie i tak piszczałam, że nie dało się mnie zrozumieć. Będąc w takim stanie, mogę jednak wypracować taką technikę, która pozwoli mi wyjść na scenę i zaśpiewać. Da się to ogarnąć, przyjmując odpowiednią postawę. Ale na pewno łatwiej się wtedy przeforsować.
- Często występujesz w małych miasteczkach. Z jakim się tam spotykasz przyjęciem?
- Świetnym. Uwielbiam występować w małych miasteczkach, bo spotykam się tam ze staropolską serdecznością. Czuje się tam klimat typowo słowiańskiej gościnności. Pod sceną uśmiechy i zabawa do białego rana, a za kulisami – wspaniałe posiłki. Kocham takie imprezy.
- Czasem są to darmowe występy, na które przychodzi pewnie częściowo przypadkowa publiczność. Trudniej ci taką widownię porwać do wspólnej zabawy?
- Nie. To dla mnie fajne wyzwanie – że mogę się dać poznać większej ilości osób. Nawet tym, którzy mnie nigdy wcześniej nie słyszeli. Moja muzyka jest tak radosna i dynamiczna, że trafia bez problemu do większości widzów. Dlatego generalnie spotykam się z ciepłym przyjęciem.
- Nigdy nie spotkała się jakaś przykra sytuacja?
- Trudno mi sobie coś takiego przypomnieć. Naprawdę.
- Na jakie luksusy może liczyć polska gwiazda popu podczas takich wyjazdów koncertowych?
- W moim koncertowym „riderze”, czyli w spisie tego, co potrzebuję przed występem, są naprawdę tylko podstawowe rzeczy. To nie jest przypadek Beyoncé. Wystarcza mi woda mineralna, może jakiś owoc i miejsce, w którym jest lusterko, żeby móc się przebrać i zrobić make-up. Nie mam więc zbyt dużych wymagań. Skupiam się przede wszystkim na tym, by dać dobry koncert. Czasem zdarza się, że ostajemy od organizatorów fajne domowe jedzenie. To jest super. Nawet czasem schabowy wleci. (śmiech)
- Dawnej gwiazdy rocka tak imprezowały po koncertach, że z hotelowych okien wylatywały telewizory. Jak jest w twoim przypadku?
- Gdybym ja sobie pozwoliła na takie imprezowanie, to trzeba by mnie było potem zbierać z jakiegoś rowu na wsi. Nie mogę sobie na to pozwolić, bo mam taki napięty grafik koncertowy, że alkohol by mnie zniszczył. Na scenę zawsze wchodzę trzeźwa – i dzięki temu pełna energii. Alkohol przecież rozleniwia i dekoncentruje. Ja wolę być skupiona.
- Masz głównie męski team. Jak sobie z nim radzisz jako jego szefowa?
- Ja jestem typem ziomalki. Bardzo mi odpowiada męskie towarzystwo. Ale mam w grupie dwie tancerki, więc trzymam sztamę z dziewczynami. Generalnie wszyscy mamy podobne poczucie humoru, więc jesteśmy zgraną paczką.
- Zdarza ci się czasem tupnąć nogą?
- Bardzo rzadko. Ale zdarza się. Generalnie jestem bardzo wyrozumiała i kiedy coś nie wyjdzie, to przymykam na to oko. Kilka razy zdarzyło się jednak, że musiałam wyrazić swoje niezadowolenie. To były wyjątkowe sytuacje. Wtedy zawsze robię się bardzo milcząca i zapada wymowna cisza. To jest wystarczająco miażdżące dla wszystkich, że nie muszę tupać nogą. (śmiech)
- Czujesz się czasem samotna, kiedy wracasz po koncercie do pokoju hotelowego?
- Tyle dostaję energii i ciepła od ludzi, że kiedy wracam do pokoju hotelowego po występie, to ten aplauz ciągle mi wybrzmiewa w sercu i w głowie. Jestem nasycona tym pozytywnym przyjęciem. Poza tym potrzebuję też chwili samotności, żeby się po prostu wyciszyć. Żeby przebrać się w dres, nałożyć maseczkę na twarz – i zregenerować się.
- Masz na pewno wielu męskich fanów. Zdarza się, że chcą oni dobić się do ciebie po występie, żeby cię lepiej poznać?
- Czasami się zdarzało. Ale zazwyczaj dostępu do garderoby pilnują ochraniarze. Nie ma więc szans, by ktoś do mnie wszedł bez mojej zgody. Być może dlatego niektórzy próbują wskoczyć do mnie... na scenę. Niedawno udało się to jednemu chłopakowi – sama nie wiem jakim cudem. Może założył się z kolegami, że wpadnie przybić mi piątkę na scenie? Generalnie pod estradą też są ochraniarze, więc nie ma sensu tego próbować.
- Nie zdarzył ci się jakiś psycho-fan, który prześladowałby cię swoim uwielbieniem?
- Na szczęście nie. Jedynie w internecie pojawiają się tacy, którzy wykazują za duże zainteresowanie moją osobą. Jeśli jednak ogranicza się to do Instagrama czy Facebooka – to może być. Gorzej gdyby to przeszło do realu. A tak to mogą sobie tam pisać co chcą.
- A gdyby ktoś chciałby poznać cię w romantycznych celach, miałby jakąś szansę dobić się do ciebie?
- Myślę, że nie. Po pierwsze nie jestem tym zainteresowana, ponieważ jestem w związku. I oddzielam życie prywatne od publicznego. Nigdy nie pozwoliłabym sobie na spotkanie z kimś, kto byłby zainteresowany Cleo. Bo przecież Cleo to nie jestem ja – to wykreowana przeze mnie sceniczna postać. Jeśli ktoś zakochał się w Cleo, to jego uczucie nie ma najmniejszego sensu. Bo nie umówi się z nią na randkę. Może tylko powiesić sobie jej plakat na ścianie i wzdychać do niego platonicznie. Mój partner poznał mnie taką, jaką jestem na co dzień. A to zupełnie coś innego.
- Jak to się stało, że ktoś cię poznał od tej innej strony?
- Poznaliśmy się przez wspólnych znajomych. I to jest dla mnie fajne – że ktoś zobaczył mnie od tej codziennej strony. Tutaj zaiskrzyło. Widziałam że mój partner obdarzył mnie uczuciem za to, jakim jestem człowiekiem, a nie wykreowaną postacią sceniczną.
- To ktoś spoza show-biznesu?
- Tak. Ale więcej nie zdradzę. Życie prywatne to mój piękny azyl, gdzie mogę uciec po nagraniach i koncertach.
- Na pewno śpiewasz już na koncertach piosenki z nowej płyty. Jak fani je przyjmują?
- Bardzo fajnie. Właśnie dzisiaj swoją premierę miał mój nowy numer „Żywioły” – zaczynam więc wykonywać go od piątku. Ta płyta ma letni i wesoły wydźwięk, dlatego wszystkie piosenki pasują do tej mojej obecnej trasy.
- „WinyLova” już w dniu premiery stała się Złotą Płytą. Jak to możliwe?
- Cieszę się, że ta muzyka tak dobrze się słucha. Widzę to na koncertach. Kiedy słyszę jak tłum śpiewa moje piosenki, to jest największa nagroda, jaką można zdobyć. Liczy się nie status tej płyty, tylko to, jak ją ludzie przyjmują.
- A skąd pomysł, by nagrać dwie płyty: najpierw nowoczesną „SuperNovą”, a potem oldskulową „WinyLovą”?
- To wynika z tego, że nie lubię się zamykać w jednej szufladce. Pracując nad nowym materiałem, z czasem coraz wyraźniej zaczęły się klarować dwie jego odsłony. Mogłam więc przeskakiwać od tych nowoczesnych nagrań, do tych oldskulowych. To było jak wąchanie kawy po perfumach. Coś totalnie odświeżającego – że mogłam nagrać trochę tego i trochę tego. Dzięki temu równolegle powstały dwie płyty o zupełnie różnym charakterze.
- Która jest ci bliższa?
- Ciężko powiedzieć. Chyba jednak „WinyLova”, bo te oldskulowe brzmienia przychodziły mi trochę łatwiej. Dlatego, że ja się wychowałam na takim oldskulowym popie, nawiązującym do soulu, funku czy disco. To jest mi bliższe.
- Rodzice słuchali takiej muzyki?
- Tak. Mama zaszczepiła mi miłość do disco. Miała winylowe płyty tego rodzaju – choćby Donny Summer. Opowiadała mi, jak wychodziła ze swoimi dwoma siostrami wieczorami na dyskoteki i bawiła się tam na parkiecie z innymi ludźmi do białego rana. Zupełnie inaczej niż teraz. Podchwyciłam te klimaty – i potem sama zaczęłam sięgać po tego rodzaju nagrania. To doprowadziło mnie do soulu, funku i gospel.
- W dwóch piosenkach śpiewasz z królową polskiego oldskulu – Marylą Rodowicz. Jak ci się z nią pracowało?
- Świetnie. Maryla jest rewelacyjna. To moja muzyczna mama. Poznałyśmy się już kilka lat temu, kiedy stworzyliśmy razem z Donatanem dla niej piosenkę „Pełnia”. Sam fakt bycia z nią w studiu, to jest coś niesamowitego. Maryla ma otwartą głowę i jest żądna nowości i świeżości w muzyce. „Choć Cleośka, pokażę ci najnowszy koncert Beyoncé!” – wołała i ciągnęła mnie gdzieś tam. Ona jest na bieżąco ze wszystkim. Dlatego świetnie mi się z nią pracuje. Przy tym sypie jak z rękawa milionem anegdot ze swej przeszłości. To chodząca encyklopedia polskiego show-biznesu. Potrafiła nam opowiadać takie historie ze swego życia, że się w głowie nie mieści.
- Nie gwiazdorzyła?
- No właśnie nie. I wydaje mi się, że to jest jej przepis na długowieczność w tej branży. Ona w ogóle nie gwiazdorzy. Pracowałam z nią na planie teledysku i w studiach nagraniowych i nie wyczułem w niej żadnej wyniosłości. Była otwarta na wszystkie uwagi i podpowiedzi. Maryla jest super.
- Wszystkie piosenki z „WinyLovej” mają wprost zaraźliwe refreny, dzięki czemu od razu chce się je nucić. Jak ci się udało to osiągnąć?
- Od dziewięciu lat tworzę piosenki i staram się, aby te refreny wgryzały się w głowę. Bo przecież o to chodzi w tym wszystkim – żeby sobie móc zanucić jakąś fajną melodię. Staram się, aby to było zapamiętywane. Ale też, żeby nie było płaskie.
- Pracujesz pod wpływem natchnienia?
- Nigdy nie czekam na wenę. Zresztą strasznie nie lubię tego słowa. Staram się podchodzić do pracy bardzo systematycznie. Czasem dzieje się tak, że wieczorem zamykam notatnik i myślę sobie: „No tak, dzisiaj nie wyszło. Nic mi się nie klei”. Kiedy indziej siadam przy muzyce i od razu przychodzą mi do głowy fajne refreny. Wtedy czuje się przysłowiowe motylki w brzuchu, jak przy zakochaniu. I wiadomo, że to będzie działać. To jest najbardziej satysfakcjonujące uczucie dla twórcy.
- Na „WinyLovej” znalazł się wreszcie twój największy przebój – „Za krokiem krok”. Jak się tworzy takie hity?
- Siada się do muzyki – i nagle przychodzi do głowy refren, który wywołuje ciarki. „Ach, to chyba działa” – myślę wtedy. Oczywiście nie ma się gwarancji, że to będzie hit, bo to nigdy nie wiadomo. Ale pojawia się fajna satysfakcja, że to może się spodobać.
- Twoje teksty są bardzo pozytywne. Skąd czerpiesz ten życiowy optymizm?
- Staram się wszystko przekuwać na dobrą energię. „WinyLova” była dla mnie lekarstwem na czas pandemii. Wszyscy ciężko przeżywaliśmy to, co działo się wokół nas. I te nowe piosenki przynosiły mi mnóstwo dobrej energii. To była swego rodzaju odskocznia od smutnej rzeczywistości. Zauważyłam u siebie, że w smutnych momentach, na przekór temu, co się dzieje, piszę radosne piosenki. Żeby była równowaga w przyrodzie.
- Na płycie jest tylko jedna ballada – „Obejmij”. To dla ciebie wyjątkowa piosenka?
- Tak. Pisząc teksty, często czerpię inspirację z zewnątrz. Jestem uważnym obserwatorem rzeczywistości. Z dużą dozą empatii przyglądam się moim bliskim. Ta piosenka opowiada o moim wujku i cioci. Zawsze byli dla mnie jak drudzy rodzice. Niestety – wujek niedawno odszedł. A ja widziałam przez lata, jak bardzo byli w sobie zakochani i związani ze sobą. Ten utwór mówi więc, żeby celebrować każdą chwilę z bliską osobą, bo nigdy nie wiadomo, kiedy może nas zabraknąć.
- Wielkim hitem jest też utwór „Bratnie dusze”, który zaśpiewałaś z Dawidem Kwiatkowskim. To dzięki „The Voice Kids”?
- Tak. Poznaliśmy w „The Voice Kids” z Dawidem. Kiedy porozmawialiśmy po raz pierwszy na planie, miałam odczucie, że się znamy od zawsze. Czasami jest tak w życiu, że trafiamy na osoby z podobną energią i poczuciem humoru. Tak jest z Dawidem. A ponieważ miałam gdzieś zapisany szkic piosenki dla duetu, to zaprosiłam go do tego utworu. Spędziliśmy wspólnie trochę czasu – i teraz mamy fajną pamiątkę, trochę jak wspólne zdjęcie, która zostanie na zawsze.
- Barona i Tomsona traktowałaś w programie bardziej jako rywali?
- Nie. Ani Dawida, ani chłopaków nie tratowałam jako rywali. Niby sobie dogryzamy w programie, ale robimy to z przymrużeniem oka. Uwielbiamy sobie dokuczać, ale wszystko w miłym stylu. Podczas prac nad programem nazywaliśmy siebie „braćmi” i „siostrą” – i ta dobra energia fajnie się między nami rozkładała.
- W ostatniej edycji „The Voice Kids” trenerzy robili prawdziwe show. Świetnie się w tym odnalazłaś. Skąd u ciebie takie predyspozycje?
- Kiedy trafiłam do „The Voice Kids” nie wiedziałam, że mogę tam być sobą. Tymczasem okazało się, że to możliwe – i jest to dla mnie uskrzydlające. Nikogo tam nie udaję. Jeśli więc ktoś chce poznać Cleośkę taką, jaka jest na co dzień, to niech obejrzy ten program. Ja właśnie jestem taka zakręcona. Być może dlatego, że czuję się tak swobodnie przed kamerami, to pozwalam sobie na wiele. Jest to naturalnie i ludzie to kupują.
- Myślisz, że mogłabyś poprowadzić jakiś inny program telewizyjny, w którym w pełni wykorzystałabyś swe showmańskie talenty?
- Jeżeli mogłabym w nim być sobą, to czemu nie? Mam duży dystans do siebie. Uwielbiam się z siebie śmiać, wygłupiać i sypać durnymi żartami, bo wszystko to totalnie uwalnia mi głowę. Jeślibym więc mogła wykorzystać moje poczucie humoru z sensem, to bardzo chętnie.
- Nie myślałaś o kabarecie?
- Dostawałam już takie propozycje, ale nigdy nie było czasu. Może kiedyś? W końcu śmiech to zdrowie.
- Nawiązałaś też świetną relację z młodymi uczestnikami „The Voice Kids”. Masz w rodzinie małe dzieci?
- To raczej wynika z tego, że nigdy nie zabiłam w sobie tego małego dzieciaka, którym kiedyś byłam. To bardzo zdrowe. Potrafię dzięki temu łapać dobry kontakt z dzieciakami z „The Voice Kids”. Lubię się wygłupiać i mam dystans do siebie – a maluchy lubią taką spontaniczność. To kwintesencja mojego sukcesu w tym programie.
- Niektórzy krytykują talent-shows dla dzieci, twierdząc, że wyrządzają im one krzywdę, zmuszając do niezdrowej rywalizacji. Jak to wygląda od zewnątrz?
- Nie zgodzę się z tym. Ludzie niepotrzebnie porównują „The Voice Kids” do talent-show dla dorosłych. Bo w tych drugich faktycznie odczuwalna jest konkurencja. Dlatego czasami emocje są tam niefajne. Tymczasem w „The Voice Kids” jest naprawdę rodzinna atmosfera. Ja w ogóle nie czuję rywalizacji między tymi dzieciakami. One się uwielbiają i nawzajem sobie kibicują. Czasami zdarzają się łzy, ale wynikają nie z tego, że ktoś nie wygrał programu, tylko dlatego, że nie będzie się już mógł spotykać z kolegami czy koleżankami, które zostają w programie. To jest zupełnie inny poziom myślenia. Za to kocham ten program: że jest w nim dużo dobrej energii i nie ma w nim dorosłego zacięcia i rywalizacji, tylko chęć nowych przygód i spełniania swoich marzeń.
- W tym roku twój podopieczny wygrał „The Voice Kids”. Spodziewałaś się, że uda ci się go doprowadzić aż do finału?
- Miałam taką nadzieję. Mateusz jest taką silną indywidualnością i ma taką charyzmę w sobie, że musiał się przebić. On nie jest typowym klonem Justina Biebera, za którym szaleją nastolatki. To raczej słodki „geek”, który jest zamknięty w swoim świecie. Jest w tym uroczy – i zaprasza do tego swego świata innych. Ludzie pokochali go za to, kim jest. To była dla mnie wielka wygrana.
- Czego chciałaś go nauczyć?
- Tego, żeby nie przestał być sobą. Dzieci, kiedy pojawiają się w „The Voice Kids” cały czas próbują kogoś naśladować. „To teraz będę jak...” – myślą. Ja jednak im powtarzam jak mantrę, że po to tam są, aby odnaleźć siebie. I cieszę się, że większość z nich to rozumie. Weźmy taką Viki Gabor. Ona początkowo naśladowała permanentnie Arianę Grandę. To był oczywiście fajny punkt wyjścia do ćwiczeń. Brakowało mi jednak jej własnej twarzy w tym programie. Dopiero kiedy sięgnęła po cygańskie brzmienia, stała się sobą. I to jest najważniejsze, czego uczę w tym programie dzieciaków: być sobą.
- Kiedy otwierasz wokalną szkołę?
- Staram się być w tym programie dla tych dzieciaków przyjaciółką. „Trener” czy „juror” – to brzmi strasznie górnolotnie. Wolę być dla nich dobrą kumpelą, która stara się sprawić, aby w kolejnych etapach swego muzycznego rozwoju, czuły się bezpiecznie. I tutaj apeluję: jeśli ktoś boi się przyjść do „The Voice Kids”, jest w błędzie. Otaczamy tu bowiem dzieciaki taką opieką, że nic im się złego nie stanie. Nawet te bardzo wrażliwe dzieci, które boją się występować, mogą się w tym programie otworzyć, bo będą się tu czuć bezpiecznie. Ja żałuję, że kiedy byłam dzieckiem, nie było takiego programu, do którego mogłabym się zgłosić.
- Nie nabrałaś po „The Voice Kids” ochoty, żeby mieć własną gromadkę śpiewających maluchów?
- (śmiech) To się różnie w życiu układa. Na razie mam wokół siebie tak dużo cudownych dzieciaków, że nie tęsknię za własnymi. Na pewno będę chciała prowadzić jeszcze długo piosenkarską karierę – ale kiedy stanie się ona mniej intensywna, chętnie zajmę się wokalnym prowadzeniem młodych ludzi. Mam więc nadzieję, że zawsze gdzieś wokół mnie będą.
- W piosence „Mniej znaczy więcej” sugerujesz, że powinniśmy się cieszyć drobnymi rzeczami. Czym ty się dziś najbardziej cieszysz?
- Kiedy jest się w permanentnym biegu, myśli się tylko o tym co było wczoraj lub co będzie jutro. Rzadko cieszymy się tym co jest tu i teraz. Może już się starzeję, ale uwielbiam się zatrzymywać. Iść na chwilę na spacer, powąchać kwiatki, popatrzeć w niebo. To prozaiczne i banalne rzeczy, ale sprowadzają nas do chwili obecnej. Pozwalają nam żyć tu i teraz, a nie męczyć się myśleniem o tym, co jutro mamy zrobić i co może się wydarzyć. „Mniej znaczy więcej” to wezwanie do mnie samej: żebym czasem mogła się zatrzymać w tym pędzie.
Kultura i rozrywka
Plotki, sensacje i ciekawostki z życia gwiazd - czytaj dalej na ShowNews.pl
- Wielki powrót Ireny Santor na salony! Wszyscy patrzyli tylko na nią | ZDJĘCIA
- Pogrzeb Jadwigi Barańskiej w USA. Poruszające sceny na cmentarzu | ZDJĘCIA
- Gojdź ocenił nową twarz Edyty Górniak. Wali prosto z mostu: "Niech zmieni lekarza!"
- Na górze paryski szyk, a na dole… Nie uwierzycie w to, jak Iza Kuna wyszła na ulicę!