Z filozofką i socjolożką Ewą Bińczyk rozmawia Lena Szuster
Świat się kończy?
Cały świat nie, ale nasz – na pewno. Bez względu na to, którą drogę wybierzemy, zmiany są nieuniknione. Mamy ostatnią szansę, żeby wpłynąć na ich kształt. Możemy posłuchać naukowców i zatroszczyć się o Ziemię, wybrać niskoemisyjne źródła energii, ograniczyć konsumpcję, zacząć żyć w inny, bardziej odpowiedzialny sposób. Możemy też zignorować ostrzeżenia.
Co się wtedy stanie?
To właściwie już się dzieje. Wymierają gatunki, zagrożone są rafy koralowe. Mamy też zaśmiecenie, zakwaszenie oceanu, utratę żyznych gleb, wojny klimatyczne, migracje, kataklizmy. Tak się składa, że większości z tych problemów w Polsce jeszcze nie widzimy, nie zdążyły do nas dotrzeć, być może dlatego czasem trudno uwierzyć, że rzeczywiście coś się zmienia na gorsze. Że powinniśmy się zatrzymać i zastanowić.
Ale doświadczamy już zmian klimatycznych – chociażby suszy.
Opadów jest coraz mniej, za to rośnie temperatura – w efekcie zaczyna brakować wody. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że wodę zawsze mamy w kranie, a jedzenie w sklepie na półkach, więc nie do końca pojmujemy, co ta susza może oznaczać. Podpowiem: najpierw pożary, zamiecie piaskowe, słabsze zbiory, potem wyższe ceny i rachunki, gorsze funkcjonowanie elektrowni, przerwy w dostawach prądu… Problemy będą się piętrzyć, bo Ziemia to system naczyń połączonych, jedne rzeczy wpływają na inne – i w końcu wpłyną też na nas.
Wciąż jednak uważamy, że „jakoś to będzie”. Albo: „przecież i tak nic nie poradzimy”.
Często pojawia się taka myśl, że nie mamy realnego wpływu na sytuację – co z tego, że będziemy unikać plastiku albo wybierać publiczne środki transportu, skoro inni dookoła nas śmiecą, konsumują na potęgę i niczym się nie przejmują? Popadamy w odrętwienie, stajemy się obojętni, uważamy, że nie ma o co walczyć. W swojej książce nazywam to uczucie marazmem. Ale niektórzy są też dumni…
Z czego tu być dumnym?
Na przykład z tego, że przez nasze poczynania stopniała duża część pokrywy lodowej Grenlandii, zmniejszył się jej ciężar, a przez to zmieniła oś nachylenia Ziemi. Czy nie jesteśmy więc wspaniali? Potężni? Supersprawczy? Naprawdę pojawiają się takie wypowiedzi. Dla mnie to przejaw arogancji. Tak naprawdę większość z nas nie ma siły sprawczej, jesteśmy raczej bezradni. Już teraz ze względu na utratę łowisk albo żyznej ziemi wielu ludzi głoduje. Zaczęło się szóste wielkie wymieranie. Czy naprawdę powinniśmy być dumni z czegoś takiego? Co zamierzamy po sobie zostawić przyszłym pokoleniom?
Świat bez jeży. Bez żyraf, nosorożców, niedźwiedzi polarnych. Strasznie trudno mi to sobie wyobrazić.
To jest coś, co nazywamy „problemem nieodwracalnej straty”. Niestety musimy się z nim zmierzyć, wziąć na siebie odpowiedzialność, bo nawet jeżeli teraz posłuchamy naukowców i zaczniemy dbać o planetę, pewnych rzeczy nie da się cofnąć. Pomyślmy jednak o tym jak o przestrodze, wyciągnijmy naukę i działajmy. Bo to, co robimy tu i teraz, ma bezpośredni wpływ na nasze dzieci i wnuki. Mówimy nie o jakichś anonimowych, hipotetycznych ludziach, którzy jeszcze się nie urodzili, a o naszych najbliższych.
Spójrzmy im w oczy i zastanówmy się, czy rzeczywiście chcemy, żeby żyli w świecie bez jeży i żyraf, bez raf koralowych, bez lodowców, bez wody pitnej, za to z kataklizmami, suszami, w ciągłym niebezpieczeństwie? Ich przyszłość naprawdę zależy od nas.
Co więc możemy zrobić?
Musimy wszyscy, jako społeczeństwo, naciskać na polityków – wymagać od nich realnego zajęcia się problemem zmian klimatycznych. Pytajmy: co zamierzacie zrobić? Jakie rozwiązania proponujecie? Czy temat jest dla was w ogóle istotny? Zmuszajmy do myślenia w perspektywie dłuższej niż cztery lata. Gospodarki światowe są niestety nastawione na krótkoterminowe zyski, szaleńczy wzrost PKB, jak największą konsumpcję, wszystko to bez myślenia o kosztach. Tymczasem nam są potrzebne zgoła inne rozwiązania. Takie jak na przykład te proponowane w paryskim porozumieniu klimatycznym albo w pracach Williama Nordhausa, ubiegłorocznego laureata Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii. W najbliższych latach powinniśmy znacząco obniżyć emisję gazów cieplarnianych – do 2050 roku do zera! – i opodatkować u źródła paliwa kopalne, nakładając podatki na koncerny i odchodząc od subsydiów.
Brzmi świetnie, ale też… bardzo globalnie. Z jednej strony mamy wielką politykę, koncerny, pieniądze i władzę, a z drugiej zwykłego obywatela, który sądzi, że nie ma na nic wpływu.
Ale właśnie ma! Pamiętajmy, że polityka jest dla ludzi, a nie ludzie dla polityki. To my ją tworzymy. Razem możemy osiągnąć naprawdę wiele. Świetnym przykładem jest szesnastoletnia Greta Thunberg, która zainspirowała Młodzieżowy Strajk Klimatyczny. Zaczęło się od tego, że Greta stanęła pod szwedzkim parlamentem z transparentem: „Strajk szkolny dla klimatu”. Była całkiem sama. Dzisiaj razem z nią protestuje młodzież na całym świecie, także w Toruniu. Co by było, gdyby Greta pomyślała, że jej głos nie ma znaczenia? Że nic nie może zmienić? Dlatego powtarzam: mamy wpływ. Musimy się tylko ośmielić, działać razem. Bierzmy udział w strajkach, podpisujmy petycje, pokazujmy, że sprawa klimatu jest dla nas ważna i że nie zamierzamy odpuścić.
Potrzebna jest nam globalna zmiana, działania na szeroką skalę. Co jeszcze? Czy małe, codzienne wybory też mają znaczenie? Jak chociażby słynne rezygnowanie ze słomek…?
Ktoś mógłby zapytać – co znaczy ta jedna słomka? Jeden plastikowy kubek? Foliówka? Przecież to niewiele. Ale czy na pewno? Gdyby każdy z nas, z tych siedmiu miliardów ludzi żyjących na planecie, zrezygnował ze słomek, reklamówek, plastikowych opakowań, to nie byłoby niewiele, tylko bardzo, bardzo dużo.
Myślę, że często nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak niszczymy Ziemię. Wyrzucamy śmieci do kosza pod blokiem, ktoś je potem wywozi, nie widzimy więc ich skali, objętości, nie czujemy wagi. Dosłownego ciężaru. Proszę sobie wyobrazić, co by się stało, gdybyśmy przez tydzień, miesiąc albo dwa nie mogli tak po prostu wynieść naszych śmieci?
Utonęlibyśmy w plastiku.
Już toniemy. Nasze oceany i lasy są pełne śmieci. Praktycznie każdy produkt w sklepie jest ofoliowany. Zamawiamy szczelnie i grubo opakowane produkty przez Internet. Tymczasem moglibyśmy domagać się regulacji, ekologicznych materiałów, produktów, które będą służyć nam przez lata, a nie przez piętnaście minut. Każde takie działanie ma sens. Mówiłyśmy wcześniej o marazmie, o tym przeświadczeniu, że nic nie można zrobić… Jest na to chyba tylko jedno lekarstwo – zacząć działać. Nie uda się zmienić wszystkiego od razu, ale spróbujmy postawić ten pierwszy krok. A potem następny. I następny. I następny.
Dla dobra klimatu można na przykład przesiąść się na rower. Zdaje się, że obie jesteśmy fankami jednośladów.
Bo są najlepsze! Oczywiście nie zawsze da się zrezygnować z samochodu, ale mamy coraz lepszą komunikację publiczną i systemy miejskich rowerów. Korzystajmy z nich. Rower daje niesamowitego kopa energii, całe mnóstwo endorfin, pozwala nie tylko gdzieś dojechać, ale też świetnie się przy tym bawić. Polecam z całego serca. Jeżeli chcemy zmniejszyć emisję, warto też postawić na lokalnych rolników, ograniczyć jedzenie mięsa, nie kupować produktów z olejem palmowym, w ogóle – nie kupować tak dużo. Nie potrzebujemy tego wszystkiego. Sama łapię się na obrastaniu w różne rzeczy i staram się z tym walczyć, wymieniać ubrania z przyjaciółkami, naprawiać sprzęty, cieszyć się tym, co już mam.
Ale jak to tak – nie kupować? Rezygnować? Jesteśmy nauczeni czegoś innego. Nie chcemy mieć mniej. Tylko więcej, wciąż więcej.
To prawda. Spotykam się czasem z taką obawą, może nawet oskarżeniem, że klimatolodzy i ekologowie próbują zagonić ludzkość z powrotem do jaskiń. Pozbawić nas czegoś. Ale to zupełnie nie tak. Są świetne rozwiązania i pomysły, które pokazują, że możemy pogodzić ambitne cele społeczne z odpowiedzialnością o planetę. Polecam na przykład jedną z moich ulubionych książek – „Dobrobyt bez wzrostu” Tima Jacksona – w której autor pokazuje, jak mogłoby wyglądać nasze życie, gdybyśmy postawili na niskoemisyjne rozrywki: jogę w parku, spotkania, działania społeczne, ale też krótszy dzień i tydzień pracy. Bo w społeczeństwie dobrobytu nie powinno przecież chodzić o obieg pieniądza i zalewanie naszych dzieci gadżetami, ale przede wszystkim o czas wolny, spędzany aktywnie i twórczo, o wartościowe relacje społeczne i równość. Wiem na pewno, że warto zrezygnować z zakupów i zamiast tego wsiąść na rower, pójść na spacer, po prostu być – z przyrodą i naszymi bliskimi.
Chociaż tej przyrody do oglądania nie ma już za dużo. Wycinamy lasy, ingerujemy, śmiecimy, niszczymy.
Dlatego naukowcy zaczynają używać takich terminów, jak postnatura czy postśrodowisko. Chcą w ten sposób powiedzieć, że zmieniliśmy przyrodę – nie jest już czysta i dzika, tylko skażona ludzkim wpływem. Nasze ślady można znaleźć wszędzie. Za mało jest rezerwatów, takich miejsc całkowicie pozostawionych naturze. Żyjemy coraz bardziej zamknięci w miastach, nasze dzieci nie mają kontaktu z przyrodą, a przynajmniej z tym, co z niej jeszcze zostało. Zabieramy im tę ważną przestrzeń.
Wchodzimy w zupełnie nową epokę i być może nie będziemy w stanie dostosować się do zmian. Pojawiają się takie pojęcia, jak katastrofa klimatyczna, punkt przełomowy, samozagłada, ekologiczne piekło.
Skoro mówimy już o naukowych terminach, wytłumaczmy też, czym jest antropocen.
Antropocen to nowa epoka geologiczna. Wcześniej mieliśmy na przykład plejstocen czy holocen, a teraz właśnie antropocen, czyli epokę, w której działania ludzi destabilizują funkcjonowanie całej planety.
Czyli po przekrojeniu Ziemi na pół moglibyśmy wskazać: tu była kreda, tu żyły dinozaury, tutaj spadł wielki meteoryt, a tutaj ludzie zniszczyli planetę?
Dokładnie tak. Antropocen jest jeszcze stosunkowo nowym terminem. Zdaniem naukowców zaczął się wraz z rewolucją przemysłową albo nawet później – po drugiej wojnie światowej. I to jest chyba najbardziej wstrząsające: epoki geologiczne zazwyczaj trwają miliony lat, a antropocen niewiele ponad pół wieku! W tak krótkim czasie zdążyliśmy doprowadzić do zatrważających zmian: szóstego wielkiego wymierania, destabilizacji oceanów, degradacji lasów, zwiększenia ilości dwutlenku węgla w atmosferze – czegoś takiego nie widzieliśmy na Ziemi od 66 milionów lat!
Skala problemu jest olbrzymia. W swojej książce zbieram i przedstawiam głosy naukowców z całego świata – klimatologów, stratygrafów, ekonomistów, politologów, wielkich umysłów. Wszyscy oni mówią, że nasz świat się przekształca. Wchodzimy w zupełnie nową epokę i być może nie będziemy w stanie dostosować się do zmian. Pojawiają się takie pojęcia, jak katastrofa klimatyczna, punkt przełomowy, samozagłada, ekologiczne piekło. Profesor Szymon Malinowski, od lat przestrzegający Polaków przed zmianą klimatyczną, w jednym z wywiadów powiedział, że wszyscy wymrzemy w następnym pokoleniu. A nawet jeżeli nie wymrzemy… Wzrośnie problem nierówności, na pewno pojawią się wojny o wodę, dramatyczne straty dla rolnictwa, załamie się znany nam porządek polityczno-ekonomiczny. Scenariusze te mogą się ziścić już około 2050 roku.
Chyba, że posłuchamy naukowców.
Tak, wciąż jeszcze mamy szansę. Ale musimy wprowadzić w życie zalecenia z drugiego ostrzeżenia naukowców do ludzkości oraz paryskiego porozumienia klimatycznego. Konieczne jest to, o czym mówiłyśmy wcześniej, czyli wyzerowanie globalnych emisji gazów cieplarnianych i dyskusja o tym, jak zrobić to sprawnie, zachowując troskę o najsłabszych. Ci, którzy wolą ciepełko i ignorują ryzyko wzrostu globalnej temperatury o dwa stopnie Celsjusza zupełnie nie rozumieją istoty problemu.
Są też inne pomysły na ratowanie ludzkości, na przykład geoinżynieria albo przeprowadzka na Marsa. Trochę to nie fair, że chcemy zostawić za sobą bałagan i zabrać się za niszczenie kolejnej planety…
Takie wizje są kuszące, bo odsuwają od nas odpowiedzialność. Łatwiej myśleć, że nie musimy działać, ograniczać się, rezygnować z czegoś, problem rozwiąże się sam, w bliżej nieokreślonej przyszłości, dzięki jakiejś technologii, coś się wymyśli i tak dalej. Tymczasem nawet gdybyśmy mogli polecieć na Marsa, czy mielibyśmy do tego prawo? Skoro tak bardzo zniszczyliśmy Ziemię? I czy powinniśmy dalej bawić się w bogów? Bo do tego w gruncie rzeczy sprowadza się geoinżynieria.
Jedną z dyskutowanych technologii jest rozpraszanie siarki w stratosferze, trochę tak jak podczas wybuchu wulkanu. To mogłoby obniżyć temperaturę o parę stopni, ale przy tym spowolnić fotosyntezę, uszkodzić warstwę ozonową, zmienić kolor nieba na biały.
To nie jest żaden plan awaryjny, ale prowizoryczne lekarstwo – gorsze od choroby. Nie wiemy przecież, jak w dłuższej perspektywie takie działanie wpłynęłoby na planetę i na nas samych. Może zmienilibyśmy się nie do poznania. Jasne, kupilibyśmy sobie kilka lat, tylko za jaką cenę? I czy naprawdę chcielibyśmy żyć w takim świecie?
Wynika z tego, że jesteśmy dobrzy w niszczeniu, ale gorsi w naprawianiu. Może jednak nie zasługujemy na ratunek?
Kiedy stykam się z ludzkim geniuszem, fantastycznymi rzeczami, które udało się nam zrobić, czytam książki, rozprawy filozofów, widzę przejawy wielkiego współczucia i odwagi, myślę, że jeszcze zasługujemy na szansę. Chcę wierzyć, że będziemy potrafili się zmobilizować i zmienić. Mam taką nadzieję.
DR HAB. EWA BIŃCZYK, PROF. UMK
Filozofka i socjolożka z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, autorka m.in. książki „Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu”, pozycji obowiązkowej dla wszystkich zainteresowanych zmianami klimatycznymi, ekologią i wpływem człowieka na środowisko.