Nie boisz się, że teraz będą mówić: „Ta wariatka od książki „Skradzione lato?”
No, niech mówią. Gdybym usłyszała taki tekst na temat jakiegoś autora, natychmiast sięgnęłabym po jego książkę. Lubię zaskakiwać, a ta książka (taką mam nadzieję) czytelników zaskoczy. I nie tylko dlatego, że jest trochę „inna”.
Recenzje, jakie pojawiły się tuż po premierze, która miała miejsce parę dni temu, świadczą o tym, że niektórzy właśnie na taką inną opowieść czekali. Gdy się czyta, że: „Skradzione lato wybiega znacznie ponad dziesięciopunktową skalę oceny. Dla mnie to powieść wybitna, warta głośnej promocji i gorącego polecenia w każdej możliwej formie”, to serce rośnie. Przekonanie, że poszło się dobrą, choć nieco wyboistą drogą, to bardzo przyjemne uczucie.
Wcześniej o Twoim stylu mówiło się „polski realizm magiczny”. Tym razem poszłaś na całość.
Na tyle, na ile pozwoliła mi wyobraźnia, myślę, że to jeszcze nie wszystko, na co mnie stać. Lubię łączyć dwa światy: ten do bólu realny i magiczny, przeplatać je ze sobą, zbliżać i oddalać, czasem na potrzeby rozwoju akcji, a czasem tak sobie, po prostu.
W przypadku „Skradzionego lata” to „pójście na całość” było głęboko uzasadnione.
Dlaczego?
By wprowadzić czytelnika w aurę świata, w którym granica między realizmem a magią jest bardzo cienka i ulotna; bohaterka porusza się w nim tak, jakby przechadzała się między dwoma pokojami w tym samym domu.
Natomiast moje wcześniejsze obawy, czy nie za daleko sobie poszłam, sądząc po reakcji tych, którzy już tę książkę znają, nie sprawdziły się. Mój styl, jak słyszę od czytelników, jest rozpoznawalny i to mnie cieszy. Lubię eksperymentować z fabułą, dotykać tematów, które, choć czasem dziwne, są mi w jakiś sposób bliskie i tak prowadzić narrację, żeby i czytelnik się w nich odnalazł.
Ani takiej książki, ani takiej bohaterki – „dzieweczki przeczuwanej” w polskiej literaturze jeszcze nie było. Postać, wypisz wymaluj, z pieśni Marka Grechuty do słów Tadeusza Nowaka.
Tak więc najwyższa pora, by się pojawiła. Papierowych postaci w literaturze, w filmie mamy chyba pod dostatkiem. Są, a jakby ich nie było, od razu się je zapomina. Myślę, ta moja „dzieweczka przeczuwana” pozostanie w pamięci czytelnika na długo. Jest jedyna w swym rodzaju, dziewczynka żyjąca na granicy pięknej baśni i trudnej, czasem wręcz brzydkiej codzienności. To, z jaką determinacją, ale też naturalnością lawiruje między tymi światami, jak łapczywie chwyta każdą dobrą chwilę, zaskoczyło samą autorkę. Dlatego też w pewnej chwili powiedziałam: „A rób sobie co chcesz, nie będę cię ograniczać”. I ona właśnie tak robiła.
Czytelnik nie z każdym bohaterem musi się utożsamiać, ale jeśli go poczuje, przepadnie w jego świecie, to już jest coś. Nie wyobrażam sobie, aby ktoś obok tej mojej dzieweczki przeszedł obojętnie, bo ona na to nie pozwoli.
Słowa tej pieśni to też motto „Skradzionego lata”. Dlaczego?
Pieśni Grechuty słuchałam namiętnie dawno temu, potem rozstałam się z nimi na parę dekad. I nagle, już przy pisaniu pierwszych rozdziałów „Skradzionego lata”, rozśpiewały się we mnie na nowo. A zwłaszcza ta jedna, zaczynająca się od słów: „Bolą mnie nogi, one we śnie za sen mój chodzą na czereśnie…” Pisząc, nuciłam sobie ją pod nosem bezwiednie, wiedząc już, że mam motto do swej książki, lepszego bym nie znalazła. Zresztą, nawet nie szukałam.
Przyznaj, ile z Ciebie ma kulawa Rajka, dla której nie istnieją żadne ograniczenia, bo jej prawa noga, krótsza o kilka centymetrów od lewej , była nogą zaczarowaną, Złotą Biegnącą z Wiatrem lub pod Wiatr Czarodziejką. I przy okazji: jak się wymyśla coś takiego?
Coś tam ma, nie powiem, że nic, bo bym skłamała. Na pewno nieposkromioną wyobraźnię i umiejętność radzenia sobie w życiu, pewnego rodzaju zdecydowanie, intuicyjną świadomość, że choć na wiele spraw, zwłaszcza jako dziecko nie mam wpływu, ale to nie znaczy, że nic ode mnie nie zależy. Gdybym sama nie żyła w dzieciństwie w dwóch (nie zawsze równoległych) światach, nie stworzyłabym Rajki. Tak więc, ubierając ją w pewne cechy, trochę spoglądałam wstecz, wracałam do dawnych klimatów, czerpałam z nich garściami, nie zastanawiając się, dlaczego akurat to, a nie tamto; zdałam się po prostu na intuicję i ona chyba mnie nie zawiodła. Natomiast jej historia, to już tylko czysta fikcja. Aczkolwiek zbudowana z pewnych osobistych wrażeń: z kolorów, z zapachów, ze światła, wydobytych z przeszłości. Zawsze przy pisaniu staram się omijać swoje życie, życie bliskich, czy znajomych, ale tak całkiem tego się zrobić nie da.
Tą książką wróciłaś do własnego dzieciństwa? Dzieciństwo mocno w Tobie siedzi?
Tak, to już trochę wynika z powyższej odpowiedzi. Ta książka powstała ze wspomnień, z tęsknoty za odległym światem, za zapachem tataraku, którym na Zielone Świątki ozdabiało się całą wieś, czy siana, które zwoziło się wozami do stodół. Teraz już się tego nie ma. Jak i wielu innych rzeczy. Kiedyś wieś tętniła życiem, widziało się i słyszało się ludzi od rana do ciemnej nocy. Obecnie przemykamy się autami po asfaltowej drodze, w pola wyjeżdżają maszyny. Jest wygoda, jest o wiele lżej, łatwiej, i tak powinno być – prawo postępu, którego nie neguję tylko dlatego, że jestem pisarką i tęskni mi się za innymi klimatami. Tęskni mi się, wiadomo, ale doceniam to wszystko, co jest teraz. Dzieciństwo nie dla wszystkich jest baśnią, ale jest w nim coś, do czego chce się wracać.
No, ale chyba nie napisałaś „Skradzionego lata”, bo Ci się zatęskniło za czasami dzieciństwa?
A właśnie, że tak. Długo z tym chodziłam, w końcu zapytałam siebie: A dokąd to tak będę z tym chodzić? A tak poważnie… Każdy twórca powinien się zmierzyć z tym, co jest mu bliskie. Jeśli oczywiście czuje taką potrzebę.
Ja bardzo długo to swoje dzieciństwo odsuwałam na bok, w końcu jednak coś zaiskrzyło, zaczęło za mną chodzić, więc zmierzyłam się z tym. Przyjemne to było uczucie konfrontować zapamiętane klimaty z własną wyobraźnią, więc nie żałuję. Wręcz odwrotnie, cieszę się ogromnie, że ta podróż w przeszłość nie była czasem straconym. Czas stracony byłby wtedy, gdybym spróbowała się zmierzyć z kompletnie obcą mi historią.
Może się czepiam, ale w żadnej swojej książce nie sięgnęłaś do klimatów, w których się wychowałaś, które Cię ukształtowały. Nigdy nie sięgnęłaś tak głęboko.
No właśnie: poczułam taką potrzebę. Nie zastanawiałam się, dlaczego, tylko wróciłam w tamte klimaty. Może to przychodzi z wiekiem, może przyszła na to pora. Po napisaniu kilkunastu powieści, dziejących się w różnych realiach, w tym jednej w dalekiej przyszłości, cofnęłam się w przeszłość. Swoją. Choć nie ma tu mojej historii. Ale poza nią wszystko jest prawdziwe, i być może dlatego powstały tak prawdziwe i zapadające w pamięć postaci jak Rajka, babka Klotylda, czy Kira.
Trochę się tego powrotu w przeszłość obawiałam, ale tylko do momentu, kiedy to nabrałam pewności, że dobrze się w tym czuje. Gdyby pisanie mnie męczyło, być może odłożyłabym ten temat na bok. Tu było odwrotnie: lekko pisała mi się ta historia, szybko odnalazły się w niej moje bohaterki, wtedy już wiedziałam, że jest dobrze. Pisanie tej powieści sprawiało mi wielką przyjemność, choć oczywiście były kryzysowe momenty. Na szczęście, z tym doświadczeniem, jakie mam, wiem już, że te kryzysy przychodzą i odchodzą, spokojnie więc je przeczekałam, aż miną.
Dwie skrzacice: Skrzatoruda i Skrzatobura mieszkały pod Twoim łóżkiem? Skąd się wzięły?
Pod łóżkiem miałam tylko pudełko z papierkami po cukierkach (to jedyny autobiograficzny detal), ale w szafie mieszkał bury niedźwiadek, bardzo nieśmiały, bo wyglądał z niej tylko w nocy i nigdy bym go nie zobaczyła, gdyby ta szafa tak przy otwieraniu nie skrzypiała. No i parę innych istotek, na strychu czy za nocnym oknem. Normalne.
Skąd się wzięły skrzacice? Nie mam pojęcia, bo jednej chwili się nad wprowadzeniem ich do powieści nie zastanawiałam. Jakoś tak naturalnie pojawiły się pod tym łóżkiem Rajki i zaczęły się we wszystko wtrącać. Polubiłam te irytujące paskudy, tak mi potem było ich żal…
Ile w książce prawdy, ile jest tu bliskich autorce historii?
Realia są prawdziwe, czyli klimat, kurz na drodze, zachowania ludzkie, gwara przede wszystkim, bardzo autentyczna, bo autorka sama tak mówiła, pewne niedostatki, Cyganie w kolorowych taborach, czy Smotek, skupujący po wsiach szmaty i to, jak się ceniło każdą rzecz, bo tych rzeczy, pod którymi ludzie w obecnych czasach toną, po prostu nie było. Sięgając głęboko w przeszłość, wydobyłam z niej wszystko, co chciałam i co powinnam, żeby wspomóc fabułę „Skradzionego lata”.
Historia Rajki, Weronki, Kalinowskiej, która jednego dnia straciła sześciu synów i męża, czy Kiry w wątku współczesnym, od początku do końca wymyślona. Natomiast one same z pewnością mają pewne właściwości, które gdzieś tam podpatrzyłam, zapamiętałam - sposób mówienia, gesty, nastroje, albo konkretne cechy charakteru. Wszystko to można łączyć ze sobą na tyle wariantów, że każda zbudowana z pewnych właściwości postać będzie jedyna w swym rodzaju.
To Polska czasów PRL, ale inna, bo dziejąca się na wsi. Na wsi w PRL-u było inaczej? Na wsi Twojego dzieciństwa wszystko było możliwe?
Na wsi mojego dzieciństwa wszystko było możliwe tylko w wyobraźni, więc jeżeli o mnie chodzi, to w tej kwestii akurat sobie nie żałowałam. Pewnych ograniczeń zewnętrznych natomiast przeskoczyć się nie dało. Było jak było, nikomu do głowy nie przychodziło, że może być inaczej. Na peerelowskiej wsi być może pewnych spraw tak dotkliwie się nie odczuwało, bardziej trzeba było się mierzyć z naturą, jak z działaczami partyjnymi i całym tym kramem. Ludzie żyli w rytmie pół roku, więc mieli też inne priorytety niż ci w mieście. Ja tego PRL-u na wsi jakoś tak za bardzo nie odczułam. Było spokojnie, trochę biednie, ale wesoło. Rozwrzeszczana dzieciarnia biegała po drodze, ludzie wieczorami spotykali się po domach, po opłotkach, teraz jest inaczej. Nie gloryfikuję tamtych czasów, ani prywatnie, ani w książce, bo nie były dobre. Jednak nie były też do końca złe, starałam się więc pewne pozytywne zjawiska pokazać, ocalić z zapomnienia.
W związku z tym, że nie jest to zwykła książka, to akcja dzieje się również w czasach obecnych. A w nich króluje siła kobiecej solidarności. Czytelnicy to znają: w Twoich powieściach kryzysy, które przechodzą kobiety, bywają oczyszczające, a one same nieodmiennie się wspierają.
Bywa różnie między tymi bohaterkami, ale w sytuacjach awaryjnych stają na wysokości zadania. Takie je sobie wymyślam, dla nich tworzę mniej lub bardziej zagmatwane sytuacje, w których muszą sobie radzić, same, bądź ze wsparciem innych. Radzą sobie lub nie, jak to w życiu. Tak kierują ich losami, żeby miały szansę pokazać się z różnej strony, wzbudzać emocje, może nawet drażnić. Lubię rzucać je na głęboką wodę, muszą sobie radzić, czasem z pomocą koła ratunkowego, którym jest właśnie ta kobieca solidarność. Często podczas spotkań autorskich padają pytania, albo spostrzeżenia, że te moje bohaterki takie silne, takie solidarne i bezkompromisowe. Z czego to wynika? Zapewne z tego, że sama nie lubię się obracać w towarzystwie mdłych ludzi, nijakich, płaskich, jednym słowem: jednowymiarowych.
Tym razem (prócz dzieweczki przeczuwanej) mamy też kobietę – podmiot nieprzewidywalny. Nowa figura literacka?
Kobieta-podmiot nieprzewidywalny występuje chyba w każdej mojej powieści. Wzbudza sympatię, albo złość, niechęć, a przede wszystkim zaskakuje decyzjami, zachowaniem itp. Jeśli bohaterka lub bohater (bo takich też jest sporo w moich powieściach) jest od początku do końca taki sam, to wieje nudą. Nieprzewidywalność jest więc bardzo pozytywną cechą w budowaniu postaci.
Nikt nie jest biały albo czarny, dobry albo zły, ludzie są skomplikowani. Pokazuje to Almodovar w filmach. Pokazuje Jeromin-Gałuszka w „Skradzionym lecie”.
Na ludzi skomplikowanych chce się patrzeć, obserwować, przebywać z nimi – ja przynajmniej tak to odbieram. Ideały (pomijając już to, że takich w ogóle nie ma) zwyczajnie nudzą. Jeśli ktoś uważa, że nie ma wad, to jest kłamcą. Im więcej w kimś wewnętrznych rozterek i sprzeczności, tym ciekawsze jego życie, a tym samym historia. Film, czy literatura, poza tym, że w jakimś sensie odwzorowują rzeczywistość, rządzą się swoimi prawami. Jeśli twórca chce opowiedzieć pewną historię, musi wybrać z niej to co najważniejsze, samą esencję, a nie zanudzać widza czy czytelnika opowieścią o spokojnym życiu pewnego bohatera o osobowości płaskiej jak blat biurka. Bywamy źli i dobrzy, potykamy się, wpadamy w tarapaty, zmieniamy się, albo z uporem, tak długo jak się da, stoimy w miejscu… Życie.
W gruncie rzeczy po przeczytaniu Twojej książki zrozumiałam, że dla pisarza sprawą najważniejszą jest podążać za swoim pisarskim powołaniem. Jak ty to czujesz?
Już setki razy mówiłam w różnych okolicznościach, że piszę to, co mi w duszy zagra. Nie piszę dla mody, dla nośnego tematu, piszę swoje. Nic by z tego nie wyszło, gdybym spróbowała zmierzyć się z czymś, co jest mi kompletnie obcy. Nie wiem jak to jest u innych, ale ja muszę czuć temat, polubić bohaterów, tych złych i tych dobrych, muszę wiedzieć, że opowiadam swoją historię. I tak sobie myślę, że autorzy, którzy piszą wbrew sobie, nie mają z tego pisania wiele przyjemności. Ja mam ogromną, więc chyba idę dobrą drogą.
Dlaczego zostałaś pisarką?
Zostałam pisarką, bo obdarzono mnie talentem do pisania.
Pytanie, dlaczego nie dziesięć, albo i dwadzieścia lat wcześniej, niż do tego doszło. Przez większość swego życia chodziłam z głową pełną przedziwnych historii, bez większej wiary, że jedną z nich mogę przenieść na przysłowiowy papier. No pisałam jakieś opowiadania, jeszcze jako bardzo młoda osoba, dwudziestokilkuletnia, wysyłałam je na jakieś konkursy i jakoś nie docierało do mnie, że skoro każde z nich w tych konkursach zdobywa nagrody, to powinnam coś z tym wreszcie zrobić. Nie wiem, o co chodziło. O brak wiary w siebie? O prozę życia, którą trzeba było ogarnąć? No tak – myślałam sobie – te opowiadanka są doceniane, zgarniają nagrody, ale powieść! Powieść, a więc nieco dłuższa forma, w której trzeba zadbać o konstrukcję i mieć tyle do powiedzenia, by wypełnić kilkaset stron, wydawała się poza zasięgiem moich możliwości. To trzeba było usiąść, narzucić sobie pewien reżim, mieć na to przede wszystkim czas. Znalazł się czas i wszystko inne, gdy wiele lat temu wydawnictwo Prószyński ogłosiło konkurs na powieść współczesną, a do mnie przedziwnym zbiegiem okoliczności ta informacja dotarła. Powiedziałam sobie wtedy: Albo teraz, albo nigdy. Usiadłam, napisałam i wygrałam. Można? Moja debiutancka powieść „Złote nietoperze” pokonała w tym konkursie około tysiąc pięćset innych, wtedy wreszcie dotarło do mnie, że mogę być tym, kim sobie od dzieciństwa marzyłam, czyli pisarką. Po kilku kolejnych, bardzo dobrze przyjętych przez czytelników, dotarło do mnie, że już nią jestem. Przez pewien czas (przepraszam za wyrażenie) plułam sobie w brodę, że nie zdobyłam się na pisanie wcześniej. Dziesięć albo i dwadzieścia lat wcześniej. Z każdą kolejną powieścią jednak nabierałam pewnej pokory i takiego budującego, ale też i uspokajającego przekonania, że wszystko ma swój czas, swoją porę i że na te moje debiutanckie „Złote nietoperze” była akurat wtedy, w takim, a nie innym momencie mojego życia, pora. Mam już na koncie kilkanaście powieści, wszystkie (z jednym wyjątkiem) wydane w cenionym na tym rynku Prószyńskim, mam szerokie grono wiernych czytelników, z każdą powieścią ich przybywa. Bardzo bym chciała, żeby ta ostatnia, czyli „Skradzione lato”, na którą też przyszła właściwa pora, poszerzyła to grono, być może tak będzie.
Pisanie sprawia, że jestem wolna, bo robię to co lubię, nikt mi nic nie narzuca, jeśli już, to sama sobie, wszystko więc zależy ode mnie.
Kto to jest pisarz?
Pisarz, to ktoś obdarzony talentem i wyobraźnią, którą się chce podzielić z innymi. I właściwą samooceną, pokorą, bo to sprawia, że z każdą napisaną książką się rozwija, z wielką korzyścią dla siebie i czytelników.
Kultura i rozrywka
Plotki, sensacje i ciekawostki z życia gwiazd - czytaj dalej na ShowNews.pl
- Pogrzeb Jadwigi Barańskiej w USA. Poruszające sceny na cmentarzu | ZDJĘCIA
- Gojdź ocenił nową twarz Edyty Górniak. Wali prosto z mostu: "Niech zmieni lekarza!"
- Na górze paryski szyk, a na dole… Nie uwierzycie w to, jak Iza Kuna wyszła na ulicę!
- Lidia Popiel wyjawia sekret o Bogusławie Lindzie. Tak naprawdę wygląda ich związek