Grażyna Jeromin-Gałuszka: Idę tam, dokąd prowadzi mnie wyobraźnia

Anita Czupryn
Anita Czupryn
Grażyna Jeromin-Gałuszka: Kocham lekkość narracji, klimat i niedopowiedzenie. Lubię, kiedy książka ma swoją melodię, wypływający z niej, niewymuszony rytm
Grażyna Jeromin-Gałuszka: Kocham lekkość narracji, klimat i niedopowiedzenie. Lubię, kiedy książka ma swoją melodię, wypływający z niej, niewymuszony rytm Materiały prasowe
Nie zamierzałam pisać kryminału, ale jest śledztwo, jest komisarz policji, jest kryminalna zagadka (nawet dwie), więc można to i tak nazwać. A że nie wszystko kończy się, jak w klasycznej powieści tego gatunku, to już inna sprawa. Ja ze swą wyobraźnią i instynktem pisarskim nie walczę. Dokąd mnie prowadzą, tam idę – mówi pisarka Grażyna Jeromin-Gałuszka.

Oczekiwana przez czytelników Twoja najnowsza powieść „Gdybyś wiedziała, której premierę właśnie świętujesz, to kryminał nieoczywisty. Stworzyłaś nowy gatunek?

Nie miałam takiego zamiaru, tak nieoczywiście wyszło. Ja nawet nie zamierzałam pisać kryminału, ale jest śledztwo, jest komisarz policji, jest kryminalna zagadka (nawet dwie), więc można to i tak nazwać. A że nie wszystko kończy się, jak w klasycznej powieści tego gatunku, to już inna sprawa. Nie powiem, że drugorzędna, bo w kontekście tego „co autor miał na myśli” bardzo ważna. Tak miało być i tak jest. Ja ze swą wyobraźnią i instynktem pisarskim nie walczę. Dokąd mnie prowadzą, tam idę.

Ciekawe, co w tym przypadku autor faktycznie miał na myśli? „Gdybyś wiedziała” to historia czterech przyjaciółek, które spotykają się co pięć lat w domu jednej z nich. Podczas kolejnego spotkania pada strzał, gospodyni leży w kałuży krwi i od tej pory nic nie jest pewne. To tylko pretekst do opowiedzenia o czymś ważniejszym, głębszym? O czym?

Spotkania szkolnych przyjaciółek po latach, to temat literacko (a także filmowo) dość wyeksploatowany. Z drugiej strony – wszystko już było, zależy więc jak się daną historię opowie. Zaczyna się stereotypowo, wręcz banalnie – przyjaciółeczki z liceum spotykają się cyklicznie w cudownych okolicznościach przyrody i upajają się swoim wymarzonym, spełnionym życiem. Mają to, co chciały. Magda chciała mieć dużą rodzinę, więc ma. Kamila wręcz odwrotnie: jedno dziecko, pragmatyczny mąż, przewidywalne życie – proszę bardzo. Kochliwa Ramona marzyła o wielkiej miłości, takiej na całe życie – w końcu się jej doczekała. Julia natomiast prowadzi rodzinne gospodarstwo w cudownym miejscu – tak jak planowała. Wszystkie więc, jak jedna, mają to, co chciały i tego się trzymają, chociaż przy każdym kolejnym spotkaniu pokazują się jakieś drobne rysy, maleńkie niepowodzenia, prawie że niezauważalne zgrzyty… Ale nie, nie, wszystko jest w porządku, dokładnie tak jak to sobie wyśniły, po prostu pięknie. A dokąd to tak miało być? Strzał i koniec, trzeba wreszcie przestać bujać w obłokach i zejść na ziemię. I nie opowiadać bzdur o życiu jak z bajki, bo takiego życia nie ma (a one to już naprawdę go nie miały), tylko przejrzeć się w oczach jednej czy drugiej przyjaciółki jak w lustrze, zadać sobie parę pytać i znaleźć parę odpowiedzi, jednym słowem spojrzeć prawdzie w oczy. Więc tak, ten strzał to piękny pretekst do opowiedzenia o prawdziwym życiu, jakie każdej z nich, o dziwo, przypadło w udziale.

I jaka ta prawda – przejrzana w oczach jednej czy drugiej przyjaciółki jest? O czym świadczy?

Bardzo bolesna. Ale tylko przy wyznaniu. A potem, w miarę jak każda po kolei odkrywa karty, przychodzi pewnego rodzaju ulga. Lecz nie dlatego, że wszystkie równo skopały sobie życie i można by się licytować, która skopała go sobie bardziej. Ulga, bo można było wreszcie wszystko wyznać, jak na spowiedzi, zrzucić ciężar z serca, podzielić się swoim niepowodzeniem i, z równą troską, jak koleżanki nad twoim, pochylić się nad ich dramatami.
Dalej są razem, dalej w siebie wierzą i wspierają, choć nie brakuje konfliktów, drobnych sprzeczek i wielkich kłótni, te jednak świadczą o czymś bardzo ważnym, a mianowicie o odwadze, jaką każda z nich zyskała, gdy już wyrzuciły z siebie całą prawdę; dopiero teraz są gotowe na zmiany i decyzje, na które, tkwiąc w nieprawdziwym życiu, nie miały odwagi.
Warto w tym momencie zaznaczyć, że na kartach powieści to dotarcie do pewnej prawdy szkolnych przyjaciółek, tudzież wynikające z tego ich wewnętrzne przemiany, aż tak śmiertelnie poważnie nie brzmią, jak powyżej to ujęłam. Wręcz odwrotnie.

Z opisu wydawcy dowiadujemy się, że „Gdybyś wiedziała”, to przepiękna opowieść o przyjaźni, silnych emocjach, poświęceniu, zdradzie, zemście, a także kompromisach, które nieodwracalnie zmieniają nasze życie. Gdybyś Ty miała jednym zdaniem powiedzieć, o czym jest Twoja książka, to co by było na pierwszym miejscu.

O tym, jak dobrze mieć wokół siebie nieidealnych przyjaciół, którzy są przy tobie i będą, bez względu na twoje nieidealne życie.

Jakich przyjaciół Ty masz wokół siebie? Opowiesz?

Pod warunkiem, że bardzo krótko – takich, z którymi chce mi się przebywać. Pojechać gdzieś albo nie pojechać. Spotkać się, porozmawiać albo pomilczeć. Powiedzieć, co zrobili nie tak i usłyszeć, co ja nie tak robię.

Myślisz, że to faktycznie kompromisy zmieniają nasze życie, a nie nagłe zwroty akcji, nieoczekiwane wydarzenia, albo coś, co nazywamy przysłowiową strzelbą Czechowa, która od pierwszego aktu tylko czeka, żeby w ostatnim wystrzelić?

Życie można zmienić, przechodząc na drugą stronę ulicy. Deszcz może zmienić nasze życie, bo gdyby nagle nie zaczął padać, nie wrócilibyśmy się po parasolkę i nie wpadlibyśmy pod samochód, w którym kierowca akurat dostał zawału i wjechał na chodnik (może ktoś inny by wpadł za nas), nie znaleźlibyśmy się w szpitalu na SOR-ze, gdzie akurat wybuchł pożar i nie wyniósłby nas z tego pożaru przystojny chirurg… i tak dalej.
Kompromis, to jakiś wybór, czyli decyzja. Od nich wiele w życiu zależy, ale dzięki nagłym zwrotom akcji, nieoczekiwanym zdarzeniom, na które nie mamy wpływu, nic nie jest do końca pewne. Na całe szczęście.
Każdy ma swoją „strzelbę Czechowa”. Czasem wypala w odpowiednim momencie, czasem nie, a niekiedy jest naładowana ślepakami. Co zrobisz?

Jestem pacyfistką. Nie dotykam broni. Ale pytając metaforycznie, to Ty w życiu chwytasz czasem za tę przysłowiową strzelbę? Zdarza Ci się czasem prowokować zdarzenia, nie tylko w życiu bohaterów, ale i swoim?

Jeśli chodzi o życie bohaterów, to notorycznie i namiętnie. Ten, którego sobie na początku wymyśliłam, staje się, pod wpływem sprowokowanych przeze mnie zdarzeń, kimś innym. Zdarzeń, czyli akcji. Tak sobie nieraz myślę: w co by go/ją tu jeszcze wpakować. A tak całkiem poważnie: taka jest rola autora. Od jego wyobraźni, woli i talentu zależy jak atrakcyjna (i dla kogo) będzie dana powieść.
A jeśli o mnie chodzi… No to cóż, jak jest za nudno, za dobrze, za fajnie, to od czasu do czasu zdarza mi się podkręcić śrubę. Ale tylko od czasu do czasu, chyba już coraz rzadziej. Wyżywam się na bohaterach, sama potrzebuję trochę spokoju. W granicach rozsądku, rzecz jasna.

Magda, jedna z bohaterek Twojej książki, mówi: „Kiedy wydaje ci, że doszłaś do jakiegoś momentu, w którym nic złego nie może cię już spotkać, bo swoje przeszłaś, i to przynajmniej na jakiś czas powinno wystarczyć, ktoś staje w krzakach i strzela do ciebie jak do tarczy na strzelnicy”. To jak nazwać coś takiego? Przecież nie przypadkiem.

Może wiadrem zimnej wody po prostu.

Właśnie się zastanawiam, kto tym wiadrem zimnej wody w Twojej książce oberwał, a kto dostał niechcący, rykoszetem.

Oberwały wszystkie: Julia dosłownie, a reszta metaforycznie. To je postawiło na nogi i uratowało długoletnią przyjaźń. Jedno konkretne zdarzenie, w tym przypadku strzał z ciemności, dał im trochę do myślenia. Dotąd pojedynczo borykały się ze swymi dramatami, w momencie, gdy wszystkie znalazły się w centrum tragedii, zaczęły się nimi dzielić.
Tak, wiem, przyjaciółki z reguły się sobie zwierzają, wszystko o sobie wiedzą, znają swoje tajemnicę, więc o co tu właściwie chodzi. O to, że w szkole tak właśnie było, wszędzie chodziły razem, wszystko o sobie wiedziały, papużki nierozłączki, tylko że potem życie je rozdzieliło. Jedna tu, druga tam, trzecia i czwarta jeszcze indziej. Czas i odległość spłyciły tę przyjaźń, siłą rzeczy. A ja chciałam ją uratować, więc postawiłam je pod ścianą: zakłamane, powierzchowne idiotki, które nie bardzo wiedziały, o co tak dokładnie w tym życiu chodzi. Tak sobie je pięknie wymyśliły, a tu masz, wzięło się i narobiło!
Zaczęły inaczej gadać, inaczej się zachowywać, nabrały odwagi, żeby coś zakończyć, a coś innego zawalczyć, więc chyba uratowałam – i o to mi chodziło.

Dla Teresy, Oli, Haliny, Romki i Zdzisi – tak zadedykowałaś swoją powieść. Opowiesz o nich? To Twoje szkolne przyjaciółki? Czy historie, jakie opowiadasz w swojej książce mają z Wami coś wspólnego?

To przyjaciółki ze studiów, ciągle się spotykamy, choć już coraz rzadziej. Z wielkim sentymentem wspominam wszystko, co razem przeżyłyśmy. To te nasze spotkania w pewnym sensie dały impuls do napisania tej książki, jednak historie w niej opisane to fikcja. Choć zapewne każda z nas ma coś z Julii, Magdy, Kamili i Ramony, jak i z bohaterek moich innych opowieści. Pewne cechy, nawyki, przeżycia… w różnej konfiguracji, rzecz jasna. Piszę o kobietach z krwi i kości, więc można i tak powiedzieć, że to o nas.

Ile Ty sama jesteś w stanie zrobić dla przyjaźni? Jakie granice mogłabyś przekroczyć?

Z ręką na sercu? Nie wiem. I nie, że to zależy… Bo zależy od czego? Od humoru? Od pogody? Od sytuacji? Od notowań na giełdzie? Prawdziwa przyjaźń to coś bardzo rzadkiego, więc trzeba o nią dbać, a w tym pojęciu mieści się bardzo wiele.

Przeczytałam niedawno, że literatura nie jest prawdą, tylko drogą do prawdy. Jakbyś się odniosła do tych słów? Co dla Ciebie jest źródłem, co paliwem Twoich powieści?

Miałam chyba szesnaście lat, jak jeszcze zaprzątałam sobie głowę podobnymi dylematami. Pozwól więc, że się nie odniosę. Piszę, bo lubię. Ludzie to czytają, czekają co tam znowu nawymyślam, niektórzy w kółko czytają jedną i tę samą powieść (moją), jak ja „Sto lat samotności” Marqueza – to paliwo najwyższej jakości. A źródło, mówiąc najprościej, to całe moje życie: zdarzenia, to co przeczytałam, wysłuchałam, co zobaczyłam i kim się otaczam plus moja (nieoczywista) konstrukcja psychiczna, w tym wyobraźnia, która czasem mnie samą zaskakuje, więc na razie jest dobrze. Jest naprawdę okej.

Czytelnicy, którzy cię kochają, a czasem i odwiedzają, przyjeżdżając do Twojej wioski i kręcą się w pobliżu Twojego domu, abyś ich zauważyła, i pilnie śledzą to, co piszesz, w „Gdybyś wiedziała” odnajdą echa dawnej powieści „Oczy Marzanny M.” Czy Twoja nowa książka to uzupełnione wydanie, czy coś więcej?

To znacznie rozszerzone wydanie tamtej powieści. Rozbudowałam postać komisarza Leskiego, dałam mu pewną historię, tajemnicę, ubrałam go w pewne cechy – głównie wady - i z tym wszystkim posłałam gbura na prowincję, gdzie miał rozwiązać prostą sprawę. No i nagle, nieoczekiwanie dla mnie samej, ta jego historia potoczyła się jak nóż po maśle, splotła się z główną osią fabuły na tyle, że już go musiałam jakoś w tej fabule osadzić. Ale to wszystko mu się należało; od początku tak czułam, stąd ten powrót do zapomnianej powieści.

Ty lubisz tego gbura Leskiego, prawda? Za co najbardziej?

Bardzo go lubię! Za tę jego gburowatość najbardziej. Że się nie układa, nie idzie na kompromisy, że tak desperacko szuka ukochanej żony, która rok temu wyszła z kwitem do pralni i wszelki ślad po niej zaginął. I za tę, przy tej całej swojej oschłości wobec świata i bliźnich, niewiarygodną wprost naiwność, która w rezultacie nic mu nie ujmuje. Wręcz odwrotnie; kiedy wreszcie dotrze do niego niewiarygodna prawda, nie rozklei się, tylko staje się jeszcze prawdziwszym facetem (choć już trochę mniej gburowatym). Mógłby dalej chlać i stoczyć się na dno, którego wielokrotnie sięgał. Ale nie! Przyjaciółeczki ze szkoły, na widok których zbierało mu się na mdłości, dają mu trochę do myślenia. Ale tylko trochę. Sam sobie da radę. Tego jestem pewna.

Jak zwykle, kiedy czytam twoje powieści, zachwycam się tym, jak przedstawiasz kobiety. Czym dla Ciebie jest kobiecość?

Nad tym się jeszcze nie zastanawiałam. Ale chyba jakieś pojęcie mam, skoro te wszystkie babki, które jak tabun dzikich koni na bezkresnym stepie (śmiech), przetaczające się przez moje powieści, są tak prawdziwe. To nie papierowe lalki, które rzucam w taką czy inną fikcyjną rzeczywistość, tylko odwrotnie – one pociągają za sznurki i (wielokrotnie się już o tym przekonałam) potrafią sprawić, że ta rzeczywistość dzieje się dla nich. Moje kobiety zbudowane są z krwi i kości, każda inna, każda z indywidualną paletą wad i zalet, jednej z drugą nie pomylisz – taka jest opinia czytelników, a mnie pozostaje się tylko z tą opinią zgodzić.
Jeśli autor „czuje” swoich bohaterów (nie tylko płci żeńskiej, bo stworzyłam też parę męskich, zapadających w pamięć postaci), to czytelnik będzie czuł podobnie. Ja każdą ze swych wymyślonych postaci widzę, wiem, jak się uśmiecha, jakie gesty wykonuje w konkretnej sytuacji, jak się złości. Piszę, a w głowie od razu kręcę sceny filmowe z ich udziałem, na bieżąco.
Na jednym ze spotkań autorskich, w dyskusję na temat kobiecych postaci w moich książkach właśnie, wtrącił się pewien pan. Uprzedzona przed spotkaniem przez bibliotekarkę, że to emerytowany polonista, który zawsze „się czepia”, wstrzymałam oddech. Pan się przedstawił, powiedział, że jest przygotowany, bo przeczytał parę moich książek. Kątem oka widzę, jak pani bibliotekarka wyłamuje palce, wzdycha ciężko i posyła mi przepraszające spojrzenia. Ja, gotowa na krytykę, z idiotycznym uśmiechem na ustach, odważnie patrzę emerytowanemu poloniście w oczy. A on pyta: „Proszę mi powiedzieć, dlaczego mówi się o pani: autorka literatury kobiecej?” Ja nic, bo nie wiem, co powiedzieć. No co mam powiedzieć? Na szczęście pan nie oczekuje ode mnie odpowiedzi, tylko mówi: „Przecież to jest kawał dobrej literatury i tyle. Po co ta cała dyskusja o kobietach w pani powieściach, kiedy tam wszystko jest ważne, głębokie i piękne”. Odzyskałam mowę i powiedziałam: „Dziękuję”.
Dziękuję wszystkim moim czytelnikom, którzy zaczytują się w moich książkach i czekają niecierpliwie na następne.

Zgadzam się z tym panem, zwłaszcza, że sama głoszę to, gdzie tylko mogę. Osobiście znam panów, którzy są Twoimi czytelnikami i rozmawiam z nimi na temat Twoich powieści. Ciekawe, że o autorach – mężczyznach nie mówi się, że „to pisarz męskiej literatury". Wydaje mi się, że zarówno sami wydawcy, którzy uznają, że takie szufladkowanie autora to dobra rzecz, bo "sprzedażowa", jak i recenzenci mają tu sporo do zrobienia.

Głową muru nie przebijesz. Bardzo cenię tych czytelników, których mam, zdobywałam ich latami, wciąż ich przybywa. Niektórzy odkrywali mnie przez przypadek, inni z rekomendacji pań bibliotekarek, czy po prostu znajomych. Większość czyta mnie dla mnie samej, nie patrząc na to, jak jestem zaszufladkowana. Jedyne, co mogę zrobić, by zdobyć nowych, to pisać dobrze, coraz lepiej, więc się staram. Naprawdę się staram, robię wszystko na co mnie stać, z nadzieją, że to w końcu przyniesie spodziewany efekt.

Wracając do Twojego nieoczywistego kryminału – w ogóle kryminał w Polsce stał się gatunkiem szalenie popularnym. Czym różni się Twoja powieść od kryminałów, jakie piszą Katarzyna Bonda, Wojciech Chmielarz, Remigiusz Mróz, Katarzyna Puzyńska, Zygmunt Miłoszewski i wielu innych?

Nie wiem, czym się różni moja powieść od wspaniałych (sądząc po popularności) kryminałów wymienionych autorów. Dawno temu zaczytywałam się w klasycznej literaturze kryminalnej, a więc Agata Christie, Rajmund Chandler na przykład, teraz (poza nielicznymi wyjątkami) prawie nie czytam beletrystyki. Pochłonięta literaturą popularnonaukową, nie mam na to czasu. Aczkolwiek próbuję, poszukuję, z nadzieją, że coś mnie rzuci na kolana. Bardzo bym chciała.

Przypomnę Ci Twoją jedną wypowiedź. Mówiłaś mi o tym w wywiadzie 28 lutego 2020 dla „Polski”: „Teraz wybieram to, co mi pasuje. Jak nie mój klimat, to po paru stronach książkę odkładam”. Przyznasz się, czyją książkę niedawno odłożyłaś?

„Fabrykę aniołków” Camili Lackberg, bestsellerowej autorki kryminałów. A potem Chmielarza. Chciałam się przygotować do tego wywiadu i coś tam o tej literaturze powiedzieć. W końcu postanowiłam, że powiem prawdę. Czyli nic.

Kocham tę Twoją prawdę (śmiech). Masz w ogóle swojego ulubionego autora? Oprócz Marqueza, ma się rozumieć.

Gabriel Garcia Marquez (no muszę, na pierwszym miejscu). Elias Canetti. Margaret Atwood, ale tylko za „Opowieść podręcznej”. Marlen Haushofer za „Ścianę”. Michio Kaku za wszystko. No i niezmiennie wielki ukłon dla B. Prusa i W. Reymonta.

Czego sama szukasz w książkach? Co w nich kochasz, a czego nienawidzisz? Jakimi się zaczytujesz, a po jakie już na pewno nie sięgniesz?

Kocham lekkość narracji, klimat i niedopowiedzenie. Nieoczywiste zakończenia. Lubię, kiedy książka ma swoją melodię, wypływający z niej, niewymuszony rytm. Uwielbiam jak mnie czymś zaskoczy. Zaczytuję się, jak już wspomniałam, w książkach napisanych przez popularyzatorów nauki (z różnych dziedzin, bez wyjątku). Nie wiem, o co tu chodzi, ale te książki są świetnie (pod względem literackim) napisane. A na drugą część pytania już odpowiedziałam. Odkładam po paru stronach, nie czytam, na pewno nie sięgnę - szkoda czasu. Tyle chciałabym się jeszcze dowiedzieć, tylko pięknych książek przeczytać, wybieram więc to co dla mnie dobre.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiał oryginalny: Grażyna Jeromin-Gałuszka: Idę tam, dokąd prowadzi mnie wyobraźnia - Portal i.pl

Wróć na stronakobiet.pl Strona Kobiet