Kiedy ostatni raz była Pani w Afganistanie?
Ostatni raz pojechałam do Afganistanu w 2019 roku, ale moja pierwsza wizyta miała miejsce w 1999 roku. Mam więc przekrój doświadczeń obejmujący 20 lat. Kiedy byłam tam po raz pierwszy, w kraju działali pierwsi Talibowie, walcząc z mudżahedinami. To były czasy Ahmeda Masuda. Wróciłam ponownie w 2002 roku, tuż po wejściu Amerykanów do Afganistanu i widziałam, jak ten kraj zaczynał się zmieniać. Potem wróciłam jeszcze w 2017 roku, gdy wydawało się, że sytuacja się ustabilizowała. Afganistan miał drugiego prezydenta i coś na kształt demokracji. Ostatnia moja wizyta tam miała miejsce w 2019 roku. Ale potem mój mąż był z Lekarzami Bez Granic w Kabulu. Wrócił dopiero w grudniu 2023 roku. Przywoził dość świeże informacje o ostatnich wydarzeniach i talibskich czystkach.
Jak zmieniał się Afganistan przez te 20 lat? Jakie różnice zauważyła Pani, jeśli chodzi o życie kobiet – ich pracę, naukę?
Podczas pierwszej wizyty byłam w Heracie, niedaleko granicy z Iranem. Za czasów Rosjan kobiety tam żyły zupełnie inaczej – chodziły do szkoły, studiowały, nie musiały zakrywać się burką od stóp do głów. Miały zupełnie inne życie. Kiedy przyszli Talibowie, wszystko się zmieniło. Kobiety nagle zostały zamknięte w domach, nie wolno im było wychodzić, musiały zakrywać twarze i ciała. Oczywiście są w Afganistanie miejsca bardziej tradycyjne, gdzie burka była zawsze obecna, ale dla kobiet z Heratu czy Kabulu to był szok – odebrano im prawa i życie, do którego były przyzwyczajone. Gdy weszli Amerykanie, pojawiła się demokracja, a kobiety zaczęły odżywać. Znowu mogły wychodzić z domu, zakładały jedynie chusty na głowy, tak jak kobiety w innych krajach muzułmańskich. Ale mogły się uczyć, studiować, prowadzić programy w telewizji, zakładać salony piękności. Przyszło odrodzenie. W Choście, bardzo tradycyjnej miejscowości przy granicy z Pakistanem, kobiety nadal nosiły burki, ale mogły chodzić do szkoły. Poznałam tam wiele położnych, które studiowały na uniwersytetach medycznych, pracowały i rozwijały się zawodowo.
Pamiętam dziewczynę z Kabulu, która zrobiła dla nas film – była szefową grupy filmowej, aktywna w mediach społecznościowych. A potem wrócili Talibowie i wszystko znowu się zmieniło. Te same kobiety, które przez lata rozwijały swoje pasje i edukację, zostały zamknięte w domach. Z każdym dniem tracą coraz więcej praw.
Teraz nie mogą się publicznie wypowiadać, i to mężczyzna mówi za nie.
Tak, pamiętam jeszcze sytuację z Miriam, jedną z moich położnych oddziałowych. Poprosiłam ją, by opowiedziała dziennikarzowi o swojej pracy w szpitalu, ale odmówiła, mówiąc, że jej mąż nie zgodził się, by obcy mężczyzna usłyszał jej głos. Dziś kobiety nie mogą się wypowiadać nie tylko publicznie – one nie mogą się odzywać na ulicy, w sklepie, nigdzie poza domem. Żaden mężczyzna, który nie jest ich mężem, nie może słyszeć ich głosu. To olbrzymi problem dla wdów czy kobiet bez męskiego opiekuna. Jeśli mają syna, nawet dziesięcioletniego, to on może zrobić zakupy, ale już spraw w urzędzie nie załatwi. Kobiety w Afganistanie muszą mieć też zgodę męża, ojca, brata lub innego męskiego członka rodziny na każdą procedurę medyczną, nawet na cesarskie cięcie. Jeśli taka kobieta trafia do naszego szpitala – my, Lekarze Bez Granic, musimy wówczas szukać kogoś, kto taką zgodę wyrazi.
Lekarze Bez Granic nie zawsze byli obecni w Afganistanie.
W 2004 roku piątka naszych kolegów została zamordowana podczas podróży. To był zorganizowany atak; przygotowano na nich zasadzkę. Terroryści wiedzieli, że nasi lekarze tamtędy przejadą i z zimną krwią ich zabili. W ramach protestu, po 20 latach obecności, opuściliśmy Afganistan. Władze nic nie zrobiły, aby ukarać winnych, mimo że było wiadomo, kto za tym stał. Powróciliśmy dopiero w 2008 roku, kiedy sytuacja się zmieniła i zapewniono nam lepsze bezpieczeństwo.
Myślała Pani kiedyś o tym, że to Pani mogła być w tym samochodzie?
Tak, tym bardziej, że byliśmy w Afganistanie półtora roku wcześniej, uczestniczyliśmy w tym samym projekcie. Przejeżdżaliśmy tą samą drogą. To była nasza rutynowa trasa do wioski, gdzie prowadziliśmy punkt pierwszej pomocy. Kiedy usłyszeliśmy o tym ataku, byliśmy wstrząśnięci. Zdaliśmy sobie sprawę, że równie dobrze nas mogło to spotkać parę miesięcy wcześniej.
Nie bała się Pani potem jeździć do Afganistanu? Czy można się tam jakoś zabezpieczyć?
To były trudne czasy, zwłaszcza na początku, kiedy Amerykanie wkroczyli do Afganistanu, a Talibowie zeszli do partyzantki. Każdy biały człowiek był dla nich Amerykaninem, czyli okupantem. W tamtych latach każdy, kto nie był muzułmaninem, mógł być uznany za wroga, więc nigdy nie było pewności, kiedy może nastąpić atak. W Kabulu i w każdym naszym projekcie, w szpitalach, zawsze mieliśmy tzw. bezpieczne miejsce – specjalnie zbudowane pomieszczenie, do którego mogliśmy się schować w razie ataku. Tak stało się w Kabulu w 2017 roku, kiedy prowadziliśmy szpital położniczy na osiedlu Daszti Barczi. Włączył się alarm, wiele osób zdążyło uciec do bezpiecznego pokoju, gdzie się zabarykadowali i czekali na pomoc. Trwało to 5-6 godzin, zanim wojsko i policja zatrzymali napastników i uwolniono personel. To był kolejny z tych momentów, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że zawsze może się coś wydarzyć.
Jak sobie Pani z tym radziła?
Mówiłam sobie, że mnie to nie dotyczy, że „mnie się to nie wydarzy”. Człowiek stara się odepchnąć takie myśli, spycha je na dalszy plan. Ale gdzieś z tyłu głowy zawsze tliła się świadomość, że to nie jest wyjazd, który można uznać za całkowicie bezpieczny.
Lekarze Bez Granic wcześniej zatrudniali w Afganistanie kobiety – położne, pielęgniarki. Jak wygląda to teraz? Kobietom całkowicie odebrano możliwość pracy?
Tak, zatrudnialiśmy wiele kobiet, zwłaszcza w sektorze medycznym, od czasu wejścia Amerykanów w 2001 roku. I nadal je zatrudniamy, choć sytuacja się zmieniła. Nowi Talibowie wprowadzają coraz więcej restrykcji. Kobietom nie wolno pracować w organizacjach międzynarodowych, a w ogóle praca kobiet jest coraz bardziej ograniczana. Sektor medyczny jest jeszcze w miarę chroniony – afgańskie położne nadal z nami pracują, ale kobiety zatrudnione na innych stanowiskach, na przykład w administracji, musiały opuścić szpitale i przychodnie. W naszym biurze w Kabulu pracowało kiedyś wiele kobiet, ale stopniowo odchodziły, bo presja ze strony Talibów i rodzin stawała się zbyt duża. Musieliśmy ustąpić, aby móc kontynuować naszą działalność medyczną. Niestety, zawody wspomagające, jak administracja, odchodzą, a kobiety, które jeszcze pracują, robią to często potajemnie, o ile nie zostały zauważone lub ich rodziny wciąż się zgadzają. W sektorze medycznym kobiety jeszcze pracują, ale nie wiadomo, jak długo to potrwa.
Wrócę jeszcze do tego pierwszego Pani pobytu w Afganistanie – jak on wyglądał? Rzeczywistość odbiegała od tego, czego się Pani spodziewała?
Pamiętam, jak zaczęłam pracować z Lekarzami Bez Granic, a mój tata, oglądając wiadomości, zawsze powtarzał: „Dziecko, bylebyś tylko do Afganistanu nie pojechała”. W tamtych latach w polskich mediach mało mówiono o Afganistanie, a jeśli już, to były to głównie drastyczne i negatywne informacje. No i stało się tak, że zawiadomiłam ich, że jadę. Rodzice bardzo się bali. Ja sama jechałam chyba z naiwnością, nie wiedząc do końca, co mnie czeka. Leciałam do Pakistanu, tam dostałam afgańską wizę i do Heratu przyleciałam już samolotem Lekarzy Bez Granic.
Jakie było Pani zadanie jako położnej?
Herat to duże miasto, ale pracowaliśmy w przychodniach pierwszego kontaktu w mniejszych miejscowościach poza Heratem. W jednym tygodniu codziennie wyjeżdżaliśmy do jednej z nich, zostawaliśmy tam kilka dni, po czym wracaliśmy i w drugim tygodniu jechaliśmy do drugiej. Te przychodnie były prowadzone przez lokalnych lekarzy, pielęgniarki i położne. Moja praca nie polegała na bezpośredniej opiece nad pacjentami – my nie przejmowaliśmy istniejących lokalnych struktur medycznych – my je wspieraliśmy. Taki był nasz cel: dostarczanie finansowego wsparcia, leków i sprzętu medycznego oraz szkolenie personelu. Moim zadaniem było nadzorowanie pracy położnych, dbanie o to, by opieka była zgodna ze standardami, a pacjenci otrzymywali pomoc, jakiej potrzebowali.
Spotkała się Pani z jakimiś trudnościami?
To był mój pierwszy wyjazd do Afganistanu, i od razu bardzo polubiłam tamtejszych ludzi. Pracowałam w wielu krajach, ale nie zawsze udało się nawiązać tak łatwo bliski kontakt z lokalną społecznością. Afgańczycy są niezwykle otwarci i życzliwi. Łatwo było mi porozumieć się z kobietami, z którymi pracowałam – rozmawiałyśmy o rodzinach, dzieciach, trudnościach w pracy. Okazało się, że dzielimy te same wartości rodzinne, które są też ważne w Polsce. Afgańczycy są gościnni, często zapraszają do swoich domów. Kiedy się u nich było, zawsze częstowano zieloną herbatą, ciastem, pokazywano zdjęcia.
Tamte czasy były inne, wiele z tych kobiet chodziło do szkoły. Moją tłumaczką była młoda dziewczyna, która uczyła się angielskiego i na tyle dobrze opanowała język, że mogła pracować jako tłumaczka. W niektórych miejscach położne znały angielski na tyle, że mogłyśmy się porozumieć bezpośrednio, ale w sprawach zawodowych zawsze korzystałam z pomocy tłumacza.
Ile porodów odbywało się wtedy w szpitalach? Czy ich liczba rosła z każdą Pani wizytą w tym kraju?
Kiedy pracowałam w dwóch punktach pierwszej pomocy, zazwyczaj trafiały do nas kobiety, które nie mogły urodzić w domu, bo to tam najczęściej odbywały się porody. Jeśli coś nie szło zgodnie z planem, przywożono je do nas, a jeśli nie mogliśmy im pomóc na miejscu, organizowaliśmy transport do szpitala. W czasach, gdy byli Amerykanie, a kobiety mogły się rozwijać, powstało wiele małych, prywatnych szpitali, prowadzonych przez lekarki, które wykształciły się na położników. W Afganistanie za poród w szpitalu trzeba zapłacić, dlatego wiele kobiet przychodziło do nas, do szpitali Lekarzy Bez Granic, które są bezpłatne. Problemem były jednak drogi – wiele kobiet nie mogło przyjechać w nocy, bo drogi są złe, a bezpieczeństwo niskie. Zwykle przyjeżdżały wiezione na motocyklu lub tuk-tukiem, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach. W dużych miastach sytuacja wygląda inaczej, ale tam, gdzie pracowałam, kobiety przyjeżdżały często w ostatniej chwili, po tym, jak odwiedziły trzy inne kliniki, które im nie pomogły. Obecnie, przy nowych obostrzeniach, dostęp do opieki medycznej jest jeszcze bardziej utrudniony.
W szpitalu położniczym Lekarzy Bez Granic w Choście, który działa od 2012 roku, odbywało się średnio 100 porodów dziennie. Było ich tak dużo, ponieważ wartość Afganki mierzy się liczbą urodzonych przez nią dzieci. Kobieta, która nie urodzi dużo dzieci, nie ma wartości w oczach rodziny, a zwłaszcza w oczach męża czy teściowej.
Ile więc dzieci musi urodzić kobieta, by była wartościowa w oczach męża i rodziny?
Generalnie, im więcej dzieci, tym lepiej. Afganistan funkcjonuje w systemie klanowym – im większa rodzina, tym silniejszy klan. Kobiety rodzą więc po siedmioro, ośmioro, a nawet dziesięcioro dzieci. W miejscowości, w której pracowałam, wielu mężczyzn pracuje za granicą, w Dubaju czy Pakistanie, i wracają do domu raz na rok, na święta. Wtedy kobiecie bardzo zależy, żeby zajść w ciążę. Na lokalnych targach kupują tabletki zwiększające płodność, które w Europie lekarze przepisują kobietom mającym trudności z zajściem w ciążę. Afganki biorą je, by mieć pewność, że podczas krótkiej wizyty męża zajdą w ciążę. Często kończy się to ciążami mnogimi – trojaczkami, czworaczkami, a nawet pięcioraczkami, co niestety zmniejsza szanse na przeżycie tych dzieci. Kobiety chcą dobrze, a wychodzi źle. W naszym szpitalu w Choście wiele było takich mnogich porodów.
Czy kobiety chcą rodzić, czy po prostu nie mają wyjścia, by przetrwać?
Nie mają wyjścia. Kiedy kobieta wychodzi za mąż, opuszcza swoją rodzinę i wchodzi do rodziny męża. Aby zabezpieczyć swoją przyszłość, zależy jej, by urodzić jak najwięcej dzieci. Wie, że część z nich może nie przeżyć, zwłaszcza w biedniejszych rodzinach czy na wsiach. Ale jeśli umrze mąż, kobieta ma synów, którzy ją utrzymają na starość. Na córki nie liczy, bo one opuszczą dom. W ten sposób kobiety w Afganistanie myślą o swojej przyszłości.
W jakich warunkach rodzą kobiety w domach?
To zależy, gdzie mieszkają. Kobiety w miastach mają inne warunki niż te na wsiach. Na wsiach rodziny mieszkają w lepiankach, często z dziesięciorgiem dzieci w jednym pokoju. W miastach sytuacja może być lepsza, ale zależy to od statusu społecznego. Czasem pomoc przy porodzie zapewnia ktoś z rodziny, czasem lokalna akuszerka. Jednak śmiertelność kobiet w czasie porodów w Afganistanie jest wysoka, ponieważ w razie komplikacji kobiety nie mają dostępu do pomocy. Często do naszego szpitala w Choście trafiały kobiety, które były w porodzie trzy dni, miały już sepsę czy rzucawkę, bo rodzina zwlekała z przyjazdem. Rodziny tłumaczyły się: „Mieszkamy daleko, nie mamy pieniędzy na tuk-tuka, by przywieźć kobietę do szpitala”. Problemem, jak wspomniałam, są złe drogi i brak pieniędzy na transport.
Czy kobiety w połogu mogą odpocząć, liczyć na pomoc rodziny czy sąsiadów?
To znowu zależy od statusu społecznego. Im wyższy status, tym większa szansa na pomoc. W Afganistanie nie ma jednak takiej tradycji jak na przykład w Chinach, gdzie kobieta leży po porodzie przez 30 dni, a rodzina się nią zajmuje. Afgańska kobieta od razu po porodzie wsiada w tuk-tuka i wraca do domu, gdzie czeka na nią mąż i ósemka dzieci. Nie ma czasu na odpoczynek. Im niższy status, tym szybciej kobieta musi wrócić do pracy i opieki nad dziećmi. Często musimy podejmować trudne decyzje, bo kobiety nie chcą cesarek – każda cesarka zmniejsza szanse na kolejne dzieci. W naszym szpitalu, kiedy tętno dziecka spada, biegniemy na cesarkę, ale w Afganistanie nie robimy tego pochopnie, bo wiemy, że kobieta chce mieć więcej dzieci. Nigdy nie wiemy, gdzie będzie rodzić kolejne, no i musi wykarmić te, które ma.
Pamięta Pani jakieś wzruszające wydarzenie, którego była świadkiem w Afganistanie? Coś, co wydarzyło się przy porodzie?
Mam jedną historię, która dobrze pokazuje, jak bardzo Afgańczycy są rodzinni. Pamiętam matkę, która urodziła swoje dziesiąte dziecko – dziewczynkę. Powiedziała: „To jest moje dziesiąte dziecko, to dziewczynka, ja jej nie chcę”. Postanowiła, że zostawi je w szpitalu. Zawsze w takich przypadkach znajdzie się rodzina, która powie: „My ją weźmiemy”. Zawsze jest ktoś, kto ma już swoje dzieci, ale chciałby więcej, a nie może mieć. To jest piękne, że w takich sytuacjach zawsze znajdzie się ktoś, kto przygarnie dziecko.
Innym wzruszającym przykładem jest to, jak reagują ludzie, gdy potrzebujemy krwi. Jako szpital położniczy mamy ograniczoną ilość krwi, ponieważ nasz bank krwi jest mały. Kiedy potrzebujemy jej więcej, ogłaszamy to w meczecie podczas modlitwy, i zawsze przychodzi mnóstwo ludzi, aby oddać krew. W wielu krajach trudno jest namówić ludzi do oddania krwi, ale w Afganistanie, gdy wiedzą, na przykład, że oddają krew dla matki, która właśnie urodziła dziecko, zawsze znajdzie się wielu chętnych. Rodzina jest tam bardzo ważna, więzi są niezwykle silne.
O czym marzą afgańskie kobiety? Opowiadają o swoich marzeniach?
Przede wszystkim pragną spokoju i pokoju – tak jak kobiety na całym świecie. Marzą o tym, aby ich dzieci miały dostęp do edukacji, były zdrowe i zakładały swoje rodziny. Myślą głównie o swoich rodzinach i dzieciach. Czasami, podczas rozmów kwalifikacyjnych z przyszłymi położnymi, pytałam: „Czy coś czytasz?”. Najczęściej słyszałam: „Czytam Koran”. Gdy pytałam, czy czytają coś innego, zwykle odpowiadały, że nie. Ich świat jest bardzo ograniczony – rodzina oznacza dla nich wszystko. Trudno powiedzieć, czy mają inne marzenia, bo wiele z nich nie myśli o nauce, choć oczywiście są wyjątki. W małych miejscowościach i na wsiach rodzina jest ich całym światem, ale w dużych miastach kobiety chcą się uczyć, podróżować, poznawać świat. Dlatego teraz, gdy są zamknięte w domach, tak bardzo cierpią – wcześniej miały możliwość nauki, a szkoła była dla nich ważna. Pracowała u nas farmaceutka Rehana, która była niezamężna, bardzo otwarta. Zapytałam ją kiedyś: „Czy chciałabyś nauczyć się pływać i popływać w basenie?”. Odpowiedziała: „Jeśli mój przyszły mąż mi na to pozwoli, to tak, chciałabym”.
Podczas Pani pobytów w Afganistanie okazywało się, że kobiety nie mogą wychodzić z domu bez opiekuna z rodziny. Czy Pani również musiała mieć takiego opiekuna?
Tak, musiałam. Moja tłumaczka, Laila, miała opiekuna, którym był jej brat. Kobieta nie może wyjść z domu sama – zawsze musi jej towarzyszyć mężczyzna z rodziny, nawet jeśli jest to 10-letni syn. Laila jeździła ze mną, a jej brat, który był kierowcą, był jej opiekunem, czyli mahramem. Mój opiekunem był mój międzynarodowy współpracownik, spoza Afganistanu, ale on musiał jechać za nami innym samochodem, bo nie był spokrewniony z Lailą. Gdy zapraszano mnie do domu na wesele czy urodziny, opiekun mógł zaprowadzić mnie tylko do bramy. Nie mógł wejść do środka, ponieważ nie był spokrewniony z żadną kobietą w tym domu. Gdy chciałam wyjść, dzwoniłam do niego, a on przyjeżdżał po mnie samochodem.
Pracowała Pani w wielu miejscach na świecie – w Armenii, na Sri Lance, w Erytrei, Sudanie Południowym. Dlaczego Afganistan jest dla Pani szczególny?
Odpowiedź brzmi: ludzie o tym decydują. A tam ludzie są inni. W telewizji widzimy tylko te złe rzeczy – brodatych talibów z karabinami. Ale to nie oddaje rzeczywistości. Zwykli ludzie w Afganistanie są bardzo życzliwi, uśmiechnięci, mają swoje hobby, lubią rozmawiać o życiu, swoich radościach i troskach. Kochają swoje rodziny. To właśnie ci ludzie sprawiają, że Afganistan jest dla mnie wyjątkowy. W żadnym innym kraju nie miałam tak bliskich relacji ze współpracownikami jak tam. I to potwierdza wiele osób, które przyjeżdżają na misje do Afganistanu – to właśnie ludzie sprawiają, że ten kraj jest inny.
Na jednej ze swoich misji poznała Pani swojego przyszłego męża - Anglika. Spotkaliście się w Afganistanie?
Nie, poznaliśmy się w 1999 roku na Sri Lance. Było to podczas walk pomiędzy Tamilskimi Tygrysami, którzy chcieli stworzyć swoje państwo na północy Sri Lanki, a armią Sri Lanki. Istniała linia frontu, która oddzielała te dwie części. Ja pracowałam po stronie tamilskiej; prowadziliśmy tam opiekę położniczą. Bruce, wtedy jeszcze przyszły mąż pracował po drugiej stronie i odpowiadał za logistykę – za to, żeby na naszą stronę trafiały transporty z lekami i potrzebnymi rzeczami. W Lekarzach Bez Granic pełnił funkcję logistycznego koordynatora, odpowiedzialnego za to, by wszystko, co zamawialiśmy, docierało do naszego szpitala. Przyjechał do mojego projektu tylko na jeden dzień, żeby zobaczyć, jak pracujemy i jak wygląda nasza sytuacja, żeby wiedzieć, dokąd i do kogo kogo posyła zaopatrzenie. Tej samej nocy Tamilskie Tygrysy rozpoczęły ofensywę, która zepchnęła armię Sri Lanki daleko od ustabilizowanej już od dłuższego czasu linii frontu. W efekcie Bruce nie mógł wrócić i został na trzy tygodnie. W tym czasie poznaliśmy się lepiej, polubiliśmy, a po powrocie ze Sri Lanki zaczęliśmy pisać do siebie e-maile. Postanowiliśmy, że na kolejną misję pojedziemy razem, żeby się lepiej poznać. Tak już zostaliśmy razem od 1999 roku. Zawsze żartujemy, że to wszystko dzięki Tamilskim Tygrysom. Kiedy ludzie pytają nas, gdzie się poznaliśmy, odpowiadamy: „Na wojnie, na Sri Lance”.
Jak w ogóle trafiła Pani do Lekarzy Bez Granic? Dlaczego wybrała Pani właśnie taką ścieżkę zawodową?
Poznałam Lekarzy Bez Granic we Francji. Zawsze ciągnęło mnie w różne miejsca, często wyjeżdżałam na wolontariaty. Szukałam czegoś innego. W tamtych czasach nie było jeszcze internetu, ale usłyszałam o Lekarzach Bez Granic i postanowiłam spróbować. Po pierwszym wyjeździe połknęłam haczyk i od tego czasu zarówno ja, jak i mój mąż, nie wyobrażamy sobie innego stylu życia. Były momenty, kiedy po ślubie mówiliśmy sobie, że teraz się osiedlimy, znajdziemy pracę, stworzymy rodzinę, wynajmiemy mieszkanie. Ale po dwóch latach stwierdziliśmy, że bez tych wyjazdów nie możemy żyć. To jest w naszej krwi.
Obecnie mamy dom w Polsce, w Bystrej, również kawałek ziemi i to, co nazywamy swoim. Ale praca humanitarna pozostała w nas tak głęboko, że nawet teraz, oglądając wiadomości, patrzymy na wszystko z innej perspektywy – z punktu widzenia naszej pracy. Każde z nas, przynajmniej raz w roku, stara się wyjechać na krótką misję. Teraz jestem w Bangladeszu na trzy miesiące, a Bruce zazwyczaj stara się jeździć na dłużej. W ten sposób łączymy naszą pasję z życiem małżeńskim. Wydaje mi się, że będziemy wyjeżdżać, dopóki fizycznie i medycznie będziemy w stanie. Obecnie jeździmy na zmianę, bo mamy dom i psy, którymi trzeba się opiekować. Nie możemy zostawić wszystkiego i wyjechać razem, ale przy obecnej technologii, rozmowy przez WhatsApp sprawiają, że rozłąka nie jest aż tak trudna. Nawet będąc na misji, codziennie rozmawiamy, opowiadamy sobie o wydarzeniach dnia i pytamy o radę w kwestiach zawodowych. Praca z Lekarzami Bez Granic to jest nasze wspólne życie.
Najważniejsze wiadomości z kraju i ze świata
Plotki, sensacje i ciekawostki z życia gwiazd - czytaj dalej na ShowNews.pl
- Gojdź ocenił nową twarz Edyty Górniak. Wali prosto z mostu: "Niech zmieni lekarza!"
- Na górze paryski szyk, a na dole… Nie uwierzycie w to, jak Iza Kuna wyszła na ulicę!
- Lidia Popiel wyjawia sekret o Bogusławie Lindzie. Tak naprawdę wygląda ich związek
- 70-letnia Bursztynowicz robi TO z mężem, gdy nikt nie patrzy.Krępują się przed ludźmi