Nie ma w niej treści osobistych i wyznań, czego spodziewali się bliscy i dalsi znajomi – jest jednak miejsce, by osobista się stała. Można w niej rysować, pisać, wklejać i … wyrazić mnóstwo emocji.
Jej kolory zachwycają, treść podnosi na duchu i bawi – to pozycja zdecydowanie wyjątkowa i urocza. Rozmawiamy z autorką o ciąży, syndromie kuwady i o tym, czy znalazła swoje miejsce na Ziemi.
– Jak na ciążę reaguje mama, a jak tata?
– Kobieta robi test ciążowy, widzi dwie kreski i pstryk! Jakby był jakiś przełącznik w głowie – nagle staje się mamą. Przynajmniej u mnie tak było. Poczułam się matką nie w momencie porodu, nie kiedy po raz pierwszy trzymałam dziecko w ramionach, ale duuuużo wcześniej, właśnie kiedy zobaczyłam te dwie kreski. Mężczyzna na początku nie jest w stanie zrozumieć, co się dzieje. Pozytywny test ciążowy to dla niego tylko sygnał, że zostanie ojcem, ale ma dziewięć miesięcy, żeby się do tego przygotować.
– Dlaczego taka forma: ciążowy notatnik?
– Chyba dlatego, że przyszedł moment, kiedy pożałowałam, że sama nie prowadziłam takiego w czasie ciąży. Pisałam akurat artykuł parentingowy, robiłam research i trafiłam na radę dla kobiet w ciąży, żeby prowadzić dziennik. I pomyślałam: faktycznie, fajna sprawa! Tylko nie każdy ma w sobie tyle motywacji, żeby codziennie notować. A gdyby tak zrobić książkę, która w tym pomoże? Ta myśl była na tyle inspirująca, że chciałam się nią szybko podzielić z moją przyjaciółką, Izą. Nasze dzieci są w podobnym wieku, nadajemy na tych samych falach, zawodowo i prywatnie. Jej pomysł też się spodobał, zastrzegła tylko, że to nie może być nudny album, że musi być zabawnie i nietuzinkowo.
– Czyli bez nudnej chronologii?
– Tak. Dlatego inspirowałyśmy się kreatywnymi książkami dla dzieci, w których można malować, rysować, uzupełniać. Ale w pamięci miałam też albumy malucha, które sama wypełniam dla swoich dzieci. Każda ciąża jest inna i każde dziecko jest inne, więc te emocje są niepowtarzalne. Warto je upamiętniać. Po latach, jak dzieci dorastają, chce się wracać do tych wspomnień, widzi się je przez różowe okulary.
– Jak wyglądała współpraca między Tobą a Izą Lenkiewicz, współautorką?
– Podeszłyśmy do tego zadaniowo. Obie mamy doświadczenie wydawnicze i znamy proces powstawania książki. Miałyśmy nawet myśl, by wydać ją same, ale zdecydowałyśmy się na współpracę z wydawnictwem. Wybrałyśmy Muzę, która nasz e-mail z propozycją odpowiedziała następnego dnia. A potem była mrówcza praca. Najpierw przygotowałyśmy konspekt, zebrałyśmy wszystko, co nurtowało nas w czasie naszych ciąż. Potem wymyślałyśmy zadania do każdego zagadnienia. To bardzo kreatywna książka, więc wymagała niejednej burzy mózgów. Non stop do siebie wydzwaniałyśmy i pisałyśmy. Dopiero jak wszystko wymyśliłyśmy, siedziałyśmy i dopieszczałyśmy treść.
– Czy dowiedziałaś się nowych rzeczy podczas pisania?
– Pamiętam, że zadziwiła mnie długość pępowiny. Mierzy zwykle około 60 cm, ale może mieć nawet 1 metr długości! Najwięcej inspiracji i pomysłów pojawiło się już po puszczeniu książki do druku. Krótko po ostatniej korekcie dowiedziałam się, że istnieje syndrom kuwady. Tak określa się symptomy ciąży, czyli mdłości, zachcianki i ból, które odczuwa… mężczyzna. Bardzo żałowałam, że nie umieściłyśmy tego w książce.
– Jakie były reakcje najbliższych na książkę przed jej napisaniem i po, gdy dostali gotowy egzemplarz?
– Rodzina mnie wspierała, jak zawsze. Przyjaciółki też mocno mnie dopingowały do pracy. Chociaż jedna się obruszyła, kiedy zobaczyła pierwsze zadanie z książki, w którym radzimy schować test ciążowy. Dla niej to było szokujące, dla mnie – ani trochę. Ale rzeczywiście, dla niektórych test, na który się sikało, może być czymś obrzydliwym. Sporo znajomych spodziewało się, że w tej książce znajdą moje wspomnienia z ciąży, a tak się składa, że w niej nie ma żadnych osobistych wyznań. To książka, w której swoje wspomnienia ma zachowywać jej właścicielka. To ona z każdą uzupełnioną stroną staje się jej bohaterką i współautorką.
– Książka ma 200 stron i opisuje ciążę od początku do końca. A który jej moment jest najważniejszy?
– Dla mnie to pytanie w stylu: kogo bardziej kochasz, mamusię czy tatusia? Nie ma jednej słusznej odpowiedzi. Mogę powiedzieć, którą stronę z książki lubię najbardziej. To zadanie, w którym zachęcamy do napisania listu do dziecka. Po pierwsze, to naprawdę piękna pamiątka. Wiem, co mówię, bo sama mam w swoich szpargałach list, który napisała do mnie mama ze szpitala, kiedy urodził się mój młodszy o dziewięć lat brat. Wracam czasem do tego listu i za każdym razem kręci mi się łza w oku. Jestem bardzo sentymentalna! Po drugie, to piękna rozkładówka, inspirowana starymi kopertami na listy wysyłane pocztą lotniczą, z ręcznymi dopiskami. Nasza ilustratorka naprawdę się postarała.
– Jak się z nią poznałyście?
– Z Karoliną Ptasznik poznałyśmy się przez jej tatę. Pomagał przy remoncie w mieszkaniu Izy. Wspomniał między malowaniem a tynkowaniem, że ma córkę, która jest na ostatnim roku studiów w ASP w Warszawie i szuka nowych wyzwań, a Iza podchwyciła temat. Miałyśmy dużo szczęścia, że trafiłyśmy na Karolinę!
– Nie przeraziło jej ponad 200 rysunków?
– Może nie wiedziała nawet, na co się decyduje. Dzielnie realizowała wszystkie nasze pomysły, nawet najbardziej szalone. Karolina jest młoda i nie ma dzieci, więc wniosła świeże spojrzenie, nie spaczone hormonami (śmiech). To dzięki niej książka jest wyjątkowa.
– Były sprzeczne wizje co do treści, okładki?
– Czasami. Właśnie okładka trochę nas poróżniła. Jest różowa, epatująca brzuchem – ja takiej nie chciałam, wolałabym coś bardziej minimalistycznego, nie tak słodkiego i oczywistego, ale poszłyśmy na kompromis.
– Wracając do różu, szybkie pytanie: chłopiec czy dziewczynka?
– Dziewczynka! Zdecydowanie! Mam dwóch synów i są dni, gdy wariują, a ja myślę „Rany, dlaczego choć jeden z nich nie jest grzeczną dziewczynką, trzymającą się mojej spódnicy?”. Czasami marzę o różu, kolorowych sukieneczkach, spineczkach i zaplataniu warkoczyków…. W pierwszej ciąży, kiedy wszyscy pytali, czy chcę chłopca czy dziewczynkę, nie miałam żadnych preferencji. W drugiej już otwarcie mówiłam, że marzę o dziewczynce, nie wyszło, trudno. Zakończyłam już swoją misję zaludniania Ziemi i zostanę z dwoma chłopcami (śmiech).
– Jak to jest, gdy zmienia się ciało w ciąży?
– Podczas ciąży każda zmiana cieszy. Kobieta często wręcz nie może się doczekać, aż jej ciało się zmieni, wypatruje w lustrze, czy już widać rosnący brzuch. A tu na początku rosną tylko piersi (śmiech). Oczywiście są też lęki związane z rozstępami, nadprogramowymi kilogramami, które lubią zostawać po ciąży. U mnie okazały się dość uzasadnione, niestety. Mogę tylko powiedzieć, że dziś nie czułabym komfortowo w bikini na plaży. Na szczęście są stroje jednoczęściowe (śmiech)! Poza tym uważam, że ciało kobiety wykonuje w ciąży piękną robotę. Może właśnie powinnyśmy prezentować je z podniesionym czołem? Jest już coraz więcej akcji w mediach społecznościowych, w ramach których kobiety odważnie pokazują swoje brzuchy po porodzie lub porodach, a rozstępy nazywają paskami tygrysa. To cieszy, bo uświadamia kobietom, że mimo tych widocznych niedoskonałości powinny być dumne ze swojego ciała, które dało z siebie wszystko, żeby stworzyć nowego człowieka.
– Łatwo jest być mamą w Trójmieście?
– Generalnie mamą jest być ciężko. Przydaje się wsparcie w postaci innych rodziców, którzy rozumieją twoje problemy. Dlatego na urlopie macierzyńskim chętnie korzystałam ze spotkań dla mam. W Gdyni takich inicjatyw nie brakuje i to jest super! Byłam częstym gościem Ciuciubabki czy Kuźni Talentów, gdzie odbywały się Gadki Szmatki, czyli szkolenia dla mam noszących dzieci w chustach. Teraz wróciłam do pracy, mam jedno dziecko w żłobku, drugie w przedszkolu, wieczorami planuję z Izą kolejne projekty, także kolejną książkę, i na spotkania z innymi mamami w ciągu dnia brakuje czasu. Ale miałam sporo szczęścia i zaprzyjaźniłam się z rodzicami dziewczynki, która chodzi z moim starszym synem do przedszkola. Świetnie się rozumiemy, bo też mają dwoje dzieci. Nikt tak nie zrozumie matki, jak inna matka.
– Mieszkasz w Trójmieście od 2 lat, jak to się stało, że przeprowadziłaś się do Gdyni?
– Mój mąż jest mocno związany z Gdynią zawodowo. Przez kilka lat rozważaliśmy przeprowadzkę. Idealnym momentem, który zmotywował nas do działania, okazał się mój urlop macierzyński. To była jedna z najlepszych decyzji, jakie podjęliśmy. Jestem zakochana w Gdyni, to miasto do kochania. Poza tym jestem totalnym morzoholikiem – nic mnie tak nie relaksuje, jak bycie sam na sam z morzem. Czuję wtedy, że żyję. Ale odkryłam to dopiero po przeprowadzce do Gdyni. Codzienne spacery po bulwarze, możliwość pobiegania wieczorem na plaży, latem pływanie na żaglach, zimą morsowanie – staram się wycisnąć z morza to, co najlepsze. Ciągnie mnie do wody, ciągnie mnie do działania. Ale jednocześnie dopuszczam myśl, że za parę lat możemy mieszkać w zupełnie innym miejscu w Polsce albo i na świecie. Marzy mi się emerytura w Hiszpanii. Moi rodzice mocno zapuścili korzenie, ale to inne pokolenie. My jesteśmy ciekawi świata i skoro on nam tyle oferuje, to dlaczego z tego nie skorzystać?
POLECAMY NA STRONIE KOBIET: