Prokurator Leopold Bilski powraca. Wielu Czytelników odliczało dni do jego powrotu. W „Bieli” będzie musiał nie tylko zająć się sprawą skaczącej z okna młodej studentki, ale także, a może przede wszystkim rozprawić się z duchami przeszłości. Trzeba przyznać, że nie oszczędzasz swojego bohatera. Ma pełne ręce roboty! A może po prostu go nie lubisz i dlatego ciągle trafia w tarapaty?
„Biel” to pod wieloma względami najbardziej intymna część serii „Kolory zła”, gdyż poznajemy Leopolda Bilskiego z nowej perspektywy. Mój bohater nie tylko mierzy się z nową sprawą kryminalną, ale również wraca do sprawy zabójstwa własnego ojca, które miało miejsce 1988 roku. Tym samym mamy okazję cofnąć się do czasów, gdy Leopold miał dwanaście lat i wraz z rodzicami mieszkał w modernistycznym apartamentowcu w Gdyni. Dzięki temu zabiegowi czytelnik wchodzi w peerelowską rzeczywistość rysowaną papierosowym dymem, gnilno-rozkładową estetyką wnętrz i specyficzną seksownością ujawniającą się w wąsach, marynarkach i sukienkach noszonych przez głównych bohaterów. Pod spodem natomiast czai się złożony system zależności, w którym ściera się mafia, milicja i świat prostytutek. To tam będzie kopać Leopold, by dowieść prawdy o śmierci ojca, a przy okazji dowiedzieć się sporo nowego o sobie samym. Ja ciągle się śmieję, że Bilski to postać iście batmanowska, bo pęczniejący w nim z każdą częścią „Kolorów zła” mrok, okazuje się mieć swoje źródło w dalekiej przeszłości, która pozornie odeszła wraz z końcem ludowej epoki. Może faktycznie trochę się nad tym moim Leo znęcam, ale tylko doświadczenia graniczne prowadzą do oczyszczenia. A prokurator Bilski jak mało kto tego oczyszczenia potrzebuje. A czy w końcu go dostąpi? Cóż, trzeba przeczytać, żeby się dowiedzieć (śmiech).
A tak trochę bardziej na serio – czujesz się związana ze swoimi bohaterami? Bilski, Górska… - towarzyszą Ci już przez trzy powieści. Będą kolejne książki?
Bardzo się z tymi moimi bohaterami „Kolorów” zżyłam. Każdego z nich rozumiem, każdego lubię, każdemu kibicuję. Przeprowadziłam z nimi niejedną rozmowę, a to niewątpliwie zbliża! Będę za nimi tęsknić, to na pewno. Tym bardziej, że nie potrafię czytać napisanych przez siebie książek i nigdy nie powróciłam do maszynopisu, który dostał okładkę – za dużo bym tam chciała od razu mieszać (śmiech). Ale chyba zawsze prędzej czy później przychodzi taki moment, że trzeba te dzieci puścić w świat i pozwolić im żyć po swojemu. Kto wie, może kiedyś będą chciały opowiedzieć mi kolejną historię. Tymczasem pracuję nad nową serią kryminalną, również rozgrywającą się w Trójmieście. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, czytelnicy poznają nowych bohaterów już jesienią.
Skąd pojawił się u Ciebie pomysł, żeby zająć się pisaniem kryminałów? To był impuls, jedna myśl, która szybko przerodziła się w czyn? Czy może raczej coś, co długo w Tobie dojrzewało?
Jako pierwsza przyszła do mnie powieść obyczajowa. Opowiadała o Żuławach, które stały się tłem dla historii trzech kobiet w odmienny sposób doświadczonych przez życie. Były tam miłość, lęki, straty i oczywiście głęboko osadzona w przeszłości tajemnica, którą należało odkryć. Można powiedzieć, że w tej książce wybrzmiały wszystkie elementy, które stały się później kluczowe w serii „Kolory zła”: pokiereszowani przez los i drugiego człowieka bohaterowie, mój ulubiony determinizm historyczny, w którym przeszłość naznacza przyszłość, kilka planów czasowych i spinający wszystko wątek śledczy. Z drugiej strony „Ona i dom, który tańczy”, bo taki tytuł nosi mój powieściowy debiut, naznaczony został dużą dozą poetyckości, która zresztą nadal mi w duszy gra, ale którą w „Kolorach” już ujarzmiłam. Można zatem mówić, że pisanie kryminałów we mnie dojrzewało, tym bardziej, że na płaszczyźnie filmowej to właśnie te mroczne historie dominowały w moich wyborach. Ale jak to w życiu bywa, to ciche dojrzewanie wydobył w końcu impuls – zwykła notka prasowa o nierozwiązanej sprawie kryminalnej sprzed lat, która nadała życie pierwszemu tomowi serii „Kolory zła” – „Czerwieni”. To wtedy pojęłam, że kryminał jako gatunek daje autorowi najwięcej swobody – można w nim drążyć ludzką duszę, ile tylko się chce, opowiadając przy tym o miłości, traumatycznych doświadczeniach, stracie złudzeń, przyjaźni, aktualnych problemach społecznych, a nawet o wywołującym zachwyt pięknie. Czego pisarz może chcieć więcej?
Akcję „Bieli” osadziłaś głównie w Trójmieście. Mamy tu dwie warstwy czasowe – i czasy współczesne i Trójmiasto z końcówki lat 80. Moim zdaniem zrobiłaś to świetnie – w obu przypadkach klimat oddałaś rewelacyjnie. Dlaczego postanowiłaś, że to właśnie Trójmiasto będzie miejscem akcji Twoich powieści?
Niemal całe życie mieszkałam w Trójmieście. Urodziłam się w Gdańsku. Do Gdyni przeprowadziliśmy się, gdy miałam cztery lata. Potem był wyjazd na studia kulturoznawcze do Poznania i znów powrót w rodzinne strony. Trójmiasto przyciąga jak magnes. I nie chodzi tylko o specyficzną topografię, lecz przede wszystkim o ludzi – o ludzi, których życie można byłoby niekiedy rozpisać na kilka ciekawych biogramów. Choć Trójmiasto zagrało swoje role w trzech częściach mojej serii kryminalnej, to nadal nie czuję, bym je wyeksploatowała. Ba! Nawet nie zbliżyłam się do połowy.
Trójmiasto lat 80., a zwłaszcza Gdynia, miało klimat nie do podrobienia. Ach, ten Hotel „Gdynia” i dziejące się tam cuda, jak z innego świata. Spodziewałabyś się, że to było takie barwne miejsce?
Lata 80. były szczególne pod wieloma względami – mody, muzyki, wystroju wnętrz, obyczajów, marzeń, ograniczeń, panujących idei i obowiązującego ustroju. W dodatku ten czas, który przywróciłam na kartach powieści, był końcem pewnej epoki, i to tę „apokaliptyczną” w wyrazie aurę, która zresztą w „Bieli” przybrała osobisty wymiar, starałam się odtworzyć. Do Hotelu Gdynia przez całą podstawówkę chodziłam wraz z klasą na basen. To były lata dziewięćdziesiąte. Po zajęciach siadywałam na skórzanych fotelach w lobby i jedząc wyciągnięte z plecaka kanapki, przyglądałam się specyficznemu wystrojowi, obserwowałam krążących po hotelu ludzi, zastanawiając się kim są, co w tym miejscu robią i jak może wyglądać ich życie. Zawsze przeczuwałam, że ściany tego niezwykłego pod względem architektonicznym potwora kryją wiele historii, nie przypuszczałam jednak wtedy, że kiedyś będzie mi dane je opowiedzieć. Można powiedzieć, że Hotel Gdynia sam się o te moje opowieści upomniał. Nic przecież nie dzieje się bez powodu. Gdy zaczęłam szukać informacji o domach publicznych działających w latach osiemdziesiątych w Trójmieście, niemal natychmiast natknęłam się na zamieszczony na łapach Dziennika Bałtyckiego artykuł o działającym w Hotelu Gdynia klubie Nautica, powszechnie znanym jako „Piekiełko”. To na jego podstawie odwzorowałam wnętrze hotelu sprzed lat, a przede wszystkim wystrój lokalu, w którym na kartach „Bieli” Miłosz Bilski poznaje Irenę Sabrowską. A dziś mam przyjemność rozmawiać nie z kim innym, a z autorką tego artykułu. Życie czasami pięknie się zapętla! I takie właśnie zapętlenia niejako stają się kluczem do zrozumienia moich „Kolorów zła”.
Zdradź proszę, czy długo przygotowywałaś się do napisania tej książki? Żeby zbudować takie tło, trzeba się było chyba sporo naszukać?
Na wstępie przeczytałam sobie oczywiście kilka dobrych książek o czasach PRL-u. Najbardziej sugestywnie podziałała na mnie książka „Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji” Olgi Drendy (2016), z której zaczerpnęłam kilka niezwykle ciekawych, po części humorystycznych faktów o Polsce Ludowej. Muszę przyznać, że to pozycja, która doskonale przypomina absurdalny koniec utopijnego świata, który starałam się oddać na kartach „Bieli”. Nazwy istniejących wówczas klubów poznałam dzięki książce „Zatoka Świń” autorstwa Bożeny Aksamit i Piotra Głuchowskiego. Odtworzyłam sobie też wydania Dziennika Telewizyjnego z 1988 roku, z których dla wiarygodności fabularnej zaczerpnęłam kilka cytatów. W kontekście odtworzenia rzeczywistości milicyjnej, prostytucyjnej i mafijnej bardzo pomocne okazały się takie pozycje, jak „Brudne wspólnoty. Przestępczość zorganizowana w PRL w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku” (2018) pod redakcją Karola Nawrockiego i Daniela Wincentego oraz „Społeczeństwo polskie w latach 1980–1989” (2015) pod redakcją Natalii Jarskiej i Jana Olaszka. To stamtąd zaczerpnęłam informacje, na bazie której zbudowałam całą intrygę. Wiele elementów sprawdzałam oczywiście na bieżąco w internecie – nie ma co się oszukiwać, to tam autorzy najczęściej znajdują odpowiedzi na większość nurtujących ich pytań.
Nie bez znaczenia były również wspomnienia członków mojej rodziny, w tym rodziców, siostry, szwagra, szwagra rodziców i starszych o kilka dobrych lat przyjaciół. To między innymi ich pamięć pozwoliła mi tak wiernie odtworzyć klimat lat osiemdziesiątych. Oczywiście pracowałam też na bazie tego, w jaki sposób ja sama zapamiętałam tamte czasy – po części lata osiemdziesiąte, a po części mniej zamglone w mojej głowie lata dziewięćdziesiąte, które przecież też jedną nogą ciągle siedziały we wcześniejszej dekadzie. Co ciekawe, bardzo pomocne były rodzinne albumy ze zdjęciami. Gdy opisywałam sceny imprez domowych, to literalnie zżynałam ze zdjęć upamiętniających imprezy organizowane przez rodziców – ciuchy, w których wystąpili Bilscy i przybyli goście, dania na stołach, wnętrza, to wszystko zaczerpnęłam właśnie stamtąd. Nawet duży wąs Miłosza Bilskiego podkradłam od taty!
Wielu okrzyknęło Cię „gwiazdą polskiego kryminału”. Jesteś dumna z tego tytułu? Czy może jednak jest trochę tak, że czasami on przeszkadza, wywierając na Ciebie presję?
Ja przed długi czas bałam się nazywać siebie pisarką. Używałam zastępczego określenia „autorka”, bo wydawało mi się to bardziej bezpieczne. Od zawsze powtarzałam, że na miano „pisarza” trzeba sobie zasłużyć. I w końcu, zupełnie niedawno, bo już po zakończeniu pracy nad „Bielą”, przyszedł ten moment, gdy poczułam, że jestem gotowa. I nie chodziło tutaj o żadne uznanie, tylko o wewnętrzne, zupełnie subiektywne poczucie, że to, co napisałam, jest na tyle dojrzałe, że satysfakcjonuje mnie jako „osobę tworzącą”. Może właśnie dlatego „Biel” jest moim ulubionym Kolorem, o ile w ogóle autor może wybierać swoje ulubione dziecko. „Pisarz”, „pisarka”…- to już tak dużo; to naprawdę wiele dumy. Gdy zdarzy mi się tak o sobie powiedzieć, nadal ściszam głos i rozglądam się wokół, czy ktoś temu nie zaprzeczy. Czasami ta wiara w siebie jest duża, a czasami cienka jak pergamin. Chyba już taka dola ludzi piszących, targanych wiecznymi wątpliwościami we własny talent. A określenie „gwiazda”? Kojarzy mi się z jedną z pierwszych randek, gdy mój, przyszły wówczas, mąż wsadził mnie do taksówki i powiedział: „Proszę zawieść moją gwiazdę do domu”. „Gwiazda, bo taka zimna”? – zapytał taksówkarz. „Nie, bo najjaśniejsza! – uśmiechnął się mąż. Oczywiście ta scenka wylądowała potem w „Czerni”. Żaden znaczący dialog w moim życiu nie ginie (śmiech).