Położna, która wróciła z Tanzanii: W Afryce dzieci umierają po cichu

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Justyna Szumicka podczas szkolenia w tanzańskim szpitalu. Fot. Piotr Gruszka/Polska Misja Medyczna
Justyna Szumicka podczas szkolenia w tanzańskim szpitalu. Fot. Piotr Gruszka/Polska Misja Medyczna Piotr Gruszka/Polska Misja Medyczna
Rozmowa z Justyną Szumicką, położną z Oddziału Neonatologicznego (dla wcześniaków) Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie, która właśnie wróciła z misji w Tanzanii.

FLESZ - Świat tonie w długach

Scena, która zapadła pani w pamięć?

To było pierwszego dnia, jeszcze przed dyżurem. Kiedy się rozpakowaliśmy, poszłam obejrzeć szpital, oddział. Trafiłam akurat na moment, kiedy umierał jeden noworodek. Spodziewałam się, że w Tanzanii umierają wcześniaki, ale to było duże, rozwinięte dziecko, które miało szansę na życie. Po prostu urodziło się w niedotlenieniu: poród się przedłużał, a w Afryce bardzo rzadko robi się cesarskie cięcia. Byłam nieprzygotowana na ten widok. Miałam w głowie wiele pomysłów, jak mogłabym pomóc temu maleństwu. Rozejrzałam się wokół i nie było nic, żadnych narzędzi, które mogłabym wykorzystać.

Bezsilność?

Kompletna. Dziecko odeszło po cichu. Towarzyszyła temu ogromna rozpacz ze strony mamy; siadła na podłodze, płakała, właściwie wyła - prosto z serca. Pomyślałam: kobiety wszędzie, na całym świecie, tak samo rozpaczają po śmierci dziecka. Bez względu na kolor skóry, wyznanie, kontynent - ta rozpacz jest wszędzie taka sama. Ale po pięciu minutach kobieta wstała z podłogi, otarła łzy, zabrała rzeczy, wyszła. Lekarka wytłumaczyła mi, że tyle tam trwa żałoba. Pięć minut. Potem mama idzie do pozostałych dzieci, które ma w domu.

U nas taką kobietę zostawiłoby się w szpitalu pod obserwacją.

W Tanzanii one często same decydują się na wypis ze względu na koszty. Pobyt w szpitalu, same łóżko, jest za darmo, ale leki, jedzenie, pranie - nie. Ich na to nie stać. A w domu zazwyczaj czeka kilkoro, czasem kilkanaścioro dzieci. 80 procent porodów odbywa się więc w domach. Jeśli jest przy nich wiejska akuszerka, to już dobrze.

Co stało się z ciałem tego dziecka?

Lekarka powiedziała, że przyjedzie po nie mąż. Zakopią je za domem - bo tak tam się robi, tam nie ma cmentarzy. Wyszłam z tego oddziału ze łzami w oczach. Nie spodziewałam się takiego obrazu, mimo że pracuję już kilka lat na oddziale neonatologicznym Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie, gdzie również umierają dzieci. Ale takiej śmierci jeszcze nie widziałam. Takiej cichej. Bez walki do ostatniej minuty. Wszyscy pozwolili po prostu mu odejść.

U nas walczy się do końca?

Do ostatniej minuty. A tam dzieci odchodzą po cichu. W Polsce na oddziałach neonatologicznych przekraczamy kolejne granice, a tam walka ze zwykłą infekcją często jest przegrana. Tanzania, Afryka Subsaharyjska w ogóle, to miejsce, gdzie śmiertelność noworodków jest jedną z wyższych na świecie.

Ile wynosi?

Zanim w szpitalu w Nyangao, gdzie pracowałam, pojawiła się Polska Misja Medyczna, śmiertelność wynosiła 16 procent. W czasie ostatnich dwóch lat, gdy Polska Misja Medyczna zakupiła sprzęt, zapewniła pomoc lekarską i szkolenia dla lokalnego personelu, zmalała do 11 procent. To wciąż niemało.

Jak ten szpital wygląda?

Bardzo skromnie. Długie korytarze, po obu stronach łóżka. Każde z innej parafii, pewnie kupione jako używane, zwiezione z innych szpitali, może z Europy. Budynek jest z lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i wygląda, jakby nigdy nie był odnawiany. Ze ścian odchodzi farba, sypie się tynk. Tylko dwa oddziały, które wyremontowała PMM przy wsparciu programu Polska Pomoc - chirurgii z blokiem operacyjnym i blok porodowy z intensywną terapią noworodków - przypominają europejskie standardy: metalowe stoły, kafelki, łatwe do dezynfekcji powierzchnie, czyste.

W szpitalu zdarzają się chwilowe zaniki prądu, na szczęście kompleks ma swój generator, ale i tak te przepięcia są odczuwalne. W oknach są wywieszone siatki przeciwko komarom, bo Tanzania zmaga się z malarią. Nad łóżkami, z tych samych względów, rozwieszone są moskitiery, stare, brudne, czasem dziurawe. Na oddział noworodków zakupiono nowe, to szczególne miejsce w szpitalu. Do tego dołóżmy dramatyczne braki w personelu. Sytuacja jest trudna.

Pani tam pojechała „łatać” te braki czy szkolić personel, dzielić się swoją wiedzą, doświadczeniami?

Celem było wprowadzenie dobrych praktyk. Przez trzy tygodnie misji nie mogłam zdziałać cudów, byłam ograniczona czasowo, sprzętowo, ale chodziło o to, żeby zmienić postępowanie personelu. Oczywiście, żeby to zrobić, trzeba było najpierw stać się w pewnym sensie jego częścią. Dlatego nie zaczęłam z pozycji kierownika czy oddziałowej; byłam na równi z pielęgniarkami i razem z nimi wykonywałam obowiązki. Kiedy trzeba było sprzątać, sprzątałam razem z nimi. Kiedy była przerwa śniadaniowa, razem z nimi piłam herbatę. Miałam wprawdzie problem, żeby się z nimi dogadać - okazało się na miejscu, że tylko jedna pielęgniarka mówi po angielsku, a kilka rozumie, reszta porozumiewa się wyłącznie w suahili - ale tym bardziej ostrożnie zdobywałam ich zaufanie i przy okazji podpatrywałam, co robią źle, czego mogę ich nauczyć.

Tanzania to była kolonia brytyjska, nie można tam się dogadać po angielsku?

Lekarze mówią po angielsku. Pielęgniarki po szkole - również. Natomiast duża część personelu to osoby po szkole dla opiekunów chorych, tak byśmy to przetłumaczyli. Tam nie uczą angielskiego. I również nie uczą czynności medycznych. Takie osoby są szkolone, jak umyć pacjenta, jak go nakarmić, ale już nie - jak podać mu leki albo założyć wenflon. A takie obowiązki w szpitalach wykonują. Ktoś im tylko raz czy dwa pokazał, jak to zrobić, a i ten pokazujący niekoniecznie robił to dobrze. Koło się zatacza.

Co ma pani na myśli, mówiąc o wprowadzaniu dobrych praktyk?

Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, była higiena rąk. Niedomyte ręce personelu to tam główna droga zakażeń szpitalnych. To, co dla nas jest oczywiste - mycie i dezynfekcja rąk przed i po opiece nad każdym pacjentem - tam w ogóle nie funkcjonuje.

Był XIX wiek, gdy Ignacy Semmelweis w wiedeńskim szpitalu odkrył, że to brudne ręce lekarzy są przyczyną zakażeń u rodzących kobiet. Minęły dwa stulecia, w Krakowie ratuje się noworodki, które nie mają jeszcze wykształconych płuc, żołądków, mózgów - a tam dalej nie myje się rąk?

Niewiarygodne, prawda? Polska i europejska neonatologia ratuje teraz dzieci, które wcześniej nie miały szans przeżycia, a tanzańska neonatologia jest na etapie walki z infekcjami. U nas, jak maluszek ma infekcję, to pobieramy mu krew, robimy posiew, identyfikujemy bakterię i dajemy antybiotyk na ten konkretny drobnoustrój. W wiejskich szpitalach, położonych daleko od dużych miast pojawia się dużo trudności. Tam nie pobiera się krwi, bo nie robi się posiewów, nie ma laboratoriów. Daje się oba z dostępnych na rynku antybiotyków (są tylko dwa) i czeka się, czy zadziała. Zadziała albo nie zadziała, dziecko przeżyje lub nie przeżyje. I to nie jest tak, że Tanzańczycy nie chcą tego zmienić, że są leniwi, niezaradni. Oni po prostu nie mają narzędzi, nie mają personelu, sprzętu, wiedzy.

Tłumaczyłam tam pielęgniarkom, jak bezpiecznie przechowywać leki. Ponieważ tych leków tam jest mało i są drogie, to pielęgniarki są zmuszone używać jednej ampułki z lekiem dla kilku pacjentów. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że one nie potrafiły odpowiednio takiej fiolki zabezpieczyć, tak żeby nie dostały się tam bakterie. W Tanzanii jest problem z prostymi dla nas czynnościami, jak pobieranie krwi u dzieci - w którym miejscu to zrobić, jaką metodą. Takie rzeczy trzeba było im pokazać. Jechałam tam z nieco z innym planem, przemyślałam, czego mogę ich nauczyć, w czym wyszkolić - ale mój plan szybko okazał się do niczego.

Bo był zbyt ambitny?

Tak, tam trzeba było rozwiązywać bardzo proste problemy.

Uczyła ich pani. A czego nauczyła się pani?

To na pewno był sprawdzian moich umiejętności - bo łatwo być medykiem, jak ma się cały magazyn sprzętu, jak nic nas nie ogranicza, jak możemy dowolnie tego sprzętu, leków, badań używać, bez strachu, że nie starczy dla innych. Test, na ile daję sobie radę, bo jestem wykształcona i mam doświadczenie, a na ile stoi za tym sprzęt i komfort pracy. Nauczyłam się też samodzielnego podejmowania decyzji. W Tanzanii lekarz rzadko jest dostępny, to pielęgniarka musi zdecydować na przykład o przerwaniu akcji reanimacyjnej. U nas to nie do pomyślenia - zgon stwierdza zawsze lekarz, lekarz zawsze jest zresztą albo na oddziale, albo ewentualnie pod telefonem. Tam jest też inny poziom odpowiedzialności. My w Polsce oczywiście pracujemy najlepiej, jak się da, myśląc o pacjencie, ale wiemy również, że to nasza odpowiedzialność . Że odpowiadamy za swoje błędy. Tam nikt nie pyta, dlaczego pacjent zmarł. Zmarł, bo ludzie rodzą się i umierają, tyle. Czasem miałam wrażenie, że tam bardziej czeka się na śmierć niż na ratunek.

Co ma pani na myśli?

Opowiem pani o jednym z małych pacjentów, których tam poznałam. Przyszedł na świat w domu, nawet bez akuszerki, przedwcześnie. Ważył mniej niż kilogram. Rodzina uznała, że dziecko na pewno nie żyje, zawinęło je więc w szmatki. Szczęście w nieszczęściu, że matka dostała krwotoku, więc rodzina zdecydowała, że trzeba zawieźć ją do szpitala. A skoro już kobieta jechała do szpitala - wzięła ze sobą te szmatki. W szpitalu jej pomogli, zatamowali krwawienie, minęły dwie czy trzy godziny i nagle ktoś usłyszał, że zawiniątko zaczyna kwilić. Odwinęli je. Ten mały biedaczek był skrajnie wychłodzony, miał 34 stopnie, ale też - niesamowitą wolę życia. Jak wyjeżdżałam z Nyangao, właśnie wychodził do domu. Był wciąż malutki, bezbronny, ale jedyne, czego potrzebował, to ciepło i mleko matki - a ona dawała mu je, pięknie się nim opiekowała i była z niego bardzo dumna. Mam nadzieję, że w domu wciąż miała warunki, żeby się o niego troszczyć, a nie musiała zaraz lecieć do pracy w polu.

Mężczyźni pomagają tam kobietom przy dzieciach? Są obecni w szpitalu?

Nie. Tam jest patriarchat, mężczyzna jest głową rodziny i najczęściej to on podejmuje decyzje. Dziecko leży w szpitalu czasem kilka tygodni bez imienia, bo to ojciec, jak zobaczy dziecko po raz pierwszy - co dzieje się przeważnie dopiero w domu - wybiera dla dziecka imię. Płeć dziecka znana jest dopiero po narodzinach. Również o antykoncepcji decyduje mężczyzna. Była tam pacjentka, która miała cesarskie cięcie, to była jej dwunasta ciąża, lekarze zaproponowali podwiązanie jajowodów. Zareagowała bardzo entuzjastycznie, ale musiała zapytać męża. Nie zgodził się, bo stwierdził, że skoro ma 45 lat, to jeszcze spokojnie może być matką.

To podyktowane względami religijnymi - kontynentalna Tanzania jest katolicka - czy raczej przemawia przez nich biologia ewolucyjna?

To drugie. Nie chodzi o religię, oni nie łączą stosowania antykoncepcji z tą sferą. Chodzi raczej o biologiczny instynkt przekazywania swoich genów. Ale również o zwykłą przyjemność, którą - w ich mniemaniu - użycie prezerwatywy może odebrać. Rodzina jest dla Tanzańczyków bardzo ważna. Rolą kobiety afrykańskiej w społeczeństwie jest mieć dużo potomstwa. Kiedy ma dużo dzieci to jest spełniona i ma wyższy status społeczny. Afrykanki są bardzo troskliwymi matkami i nie trzeba ich do macierzyństwa zmuszać.

Trudno było wrócić?

Muszę przyznać, że zdążyłam przyzwyczaić się do tego miejsca, poczuć częścią zespołu. Wielu pyta: trzy tygodnie, co to jest? Co tam się zdąży poznać, zobaczyć, pomóc? Czy to w ogóle ma sens? Otóż ma, duży. Nawet przez tak krótki czas można wiele się nauczyć i wiele nauczyć innych, oczywiście jeśli są otwarci i jeśli zdobędzie się ich zaufanie. Mam wrażenie, że mi się to udało. Była to więc wielka satysfakcja i wielka przygoda, mam nadzieję że nie ostatnia.

Na świecie umiera dwa i pół miliona noworodków rocznie. Duża część z nich - z tak „błahych” (z punktu widzenia zachodniej medycyny) powodów jak proste infekcje czy biegunka. Szansę na ich ratunek przekreśla brak antybiotyków, inkubatorów czy jakiegokolwiek wsparcia medycznego. Polska Misja Medyczna, prowadząc akcję „Inkubator nadziei”, stara im się pomóc. A wystarczy 250 złotych, by uratować życie dziecka - to koszt diagnostyki noworodka i pobytu w szpitalu. Akcję można wesprzeć, wpłacając datek na www.pmm.org.pl/chce-pomoc lub na konto PMM 62 1240 2294 1111 0000 3718 5444 z dopiskiem Noworodek.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Położna, która wróciła z Tanzanii: W Afryce dzieci umierają po cichu - Gazeta Krakowska

Wróć na stronakobiet.pl Strona Kobiet