Przedślubna podróż Janusza Leona Wiśniewskiego do Nowej Zelandii

Ryszarda Wojciechowska
Ryszarda Wojciechowska
Część turystów, szczególnie z Japonii, myśli, że Nowa Zelandia istnieje jedynie po to, żeby oni mogli obejrzeć plan filmowy "Władcy pierścieni" - mówi pisarz Janusz Leon Wiśniewski.

Przeciera pan szlak nowej, świeckiej tradycji. Myślę o podróży przedślubnej.
Słyszałem już ostatnio takie komentarze (śmiech). Ale my z Eweliną poszliśmy dalej i napisaliśmy książkę o tej naszej przedślubnej podróży.

Dlaczego do Nowej Zelandii?
Bo takie mieliśmy wspólne marzenie. Oczywiście mogliśmy zaplanować podróż przedślubną na Kaszuby i też byłoby pięknie, ale Nowa Zelandia niejako nas przywoływała. Co prawda, oświadczyłem się dopiero Ewelinie po roku od naszej wyprawy, ale ta podróż przekonała nas o tym, że jesteśmy sobie przeznaczeni.

Dokąd w podróż poślubną?
Zaskoczę panią. Pewnie wybierzemy się na Kaszuby (śmiech). Uwielbiamy Starą Kiszewę. Tam mamy niewielki domek, pięknie położony w lesie. I tam czujemy się najlepiej.

Nowa Zelandia kojarzy się głównie z planem filmowym "Władcy pierścieni", ptakiem kiwi, który nie lata i owcami, których tam jest więcej niż ludzi.
Ptak kiwi, którego tylko tam można spotkać, to nielot, który nie musiał się uczyć latać, ponieważ nie miał i nie ma żadnych wrogów. A na jednego mieszkańca Nowej Zelandii rzeczywiście przypada sześć owiec. Ale do Nowej Zelandii nie jeździ się po to, żeby oglądać to, co mamy w Europie - architekturę budowaną rękami ludzi, muzea, nie jedzie się szukać śladów historii. Tam jedzie się po to, żeby obejrzeć najpiękniejszą architekturę tego świata, tę stworzoną ręką natury. W wielu miejscach jeszcze nietkniętą obecnością człowieka.

I nie zdeptaną jeszcze przez niego.
Są tam miejsca jeszcze naprawdę niemal dziewicze. Bo te dwie wyspy Nowej Zelandii zostały zasiedlone dopiero w XIV wieku. Maorysi przypłynęli na swoich łodziach z Polinezji Francuskiej i założyli swoje osady. Uwiodły ich przede wszystkim geotermie, które odkryli na wyspie północnej, tryskające gejzery z ciepłą wodą. Do dziś w niektórych ogródkach przy maoryskich domostwach są takie gejzery, na których podgrzewa się jakieś dania.  Niesamowity widok.

Geotermia jest też w innych częściach świata.
Jest na przykład w Islandii, ale tego nie da się porównać. Geotermia w Islandii wygląda jak z Disneylandu w porównaniu z tą, która jest w Nowej Zelandii. Nowa Zelandia leży na styku dwóch płyt tektonicznych, które dość często na siebie zachodzą. Przez co w tym kraju jest geotermia, ale także około... pięć tysięcy trzęsień w roku.

Poczuliście na własnej skórze takie trzęsienie ziemi?
Nie, nie przeżyliśmy. Chociaż mieliśmy nadzieję, że troszeczkę zatrzęsie. Ale w Muzeum Narodowym w Wellington można przeżyć taką symulację trzęsienia ziemi w specjalnym pokoju. Spróbowaliśmy i powiem, że nie było to komfortowe odczucie. Mimo, iż człowiek wie, że w tym pokoju jest przecież całkiem bezpieczny.

Czego możemy im pozazdrościć oprócz tej geotermii?
Na przykład premierki Jacindy Ardern. Została drugą kobietą na świecie, która urodziła dziecko w trakcie sprawowania urzędu premiera. A potem szybko pokazała, że na takim stanowisku też można łączyć pracę z macierzyństwem. Jej zdjęcia jak karmiła w parlamencie dziecko piersią obiegły świat. Ale to kobieta zdecydowana, z mądrą koncepcją rządzenia, bardzo tolerancyjna i - co się nam w głowie nie mieści - nawet opozycja ma o niej dobre zdanie. W Nowej Zelandii tolerancja jest godna pozazdroszczenia. W Wellington byliśmy tuż przed coroczna paradą osób LGBT. I niemal wszystkie budynki były ozdobione tęczowymi flagami.
To kraj jednoczący wszystkich i wzorcowy, jeśli chodzi o stosunek do ludności miejscowej, czyli do Maorysów. Bo przecież to Brytyjczycy skolonizowali Nową Zelandię w XIX wieku. Tu widzieliśmy absolutną synergię z miejscowymi, w przeciwieństwie do tego jak na przykład traktowani są aborygeni w Australii.

Oglądaliście też miejscową szkołę.
Ewelina jest nauczycielką w V Liceum w Gdańsku, nota bene, najlepszym gdańskim liceum, dlatego chciała odwiedzić jedną ze szkół. Oprowadzał nas po niej sam dyrektor, zdziwiony z początku, że jacyś turyści z bardzo daleka chcą oglądać taką placówkę. Ewelina wyszła z tej szkoły pełna mieszanych uczuć. Ale przebijała się zazdrość, że można mieć tak pięknie wyposażoną i z tak przemyślaną koncepcją szkołę i to publiczną, a nie prywatną.  

Zwiedzaliśmy też inne nietypowe dla turystów miejsca, na przykład biblioteki. To był czas, kiedy o Oldze Tokarczuk i literackim Noblu dla niej było głośno. Pytaliśmy wszystkich o naszą pisarkę, bibliotekarzy, czytelników. Uważaliśmy, że wszyscy powinni ją znać. Ale przekonaliśmy się, że tam o niej nie słyszeli. Widać, literacka nagroda Nobla na południowej półkuli globu nie jest tak ważna jak na północnej.

Maorysi to ciekawy lud, z legendami, zwyczajami, no i z fantastycznymi tatuażami....
Coraz mniej widzi się osób z tatuażami. Jeśli ktoś spodziewa się, że na ulicach Wellington co drugi Maorys będzie wytatuowany, to się rozczaruje. Oni też adaptują się do polityki korporacyjnej. Co prawda, nie ma wymagań, żeby nie mieć tatuaży, ale są ludzie, którzy w pewnych branżach źle na to patrzą, bo te maoryskie tatuaże na twarzach budzą wśród nich niepokój. Dlatego młodsi Maorysi rezygnują z tej tradycji. Co nie przeszkadza im kultywować inne - mówić w języku maoryskim, znać legendy czy słuchać maoryskiej muzyki.

Słuchając, mam wrażenie, że był pan na rajskiej wyspie.
Oczywiście turysta może tak to postrzegać. Ale ta ich dbałość o naturę jest godna pozazdroszczenia. Oni są nauczeni tej dbałości. Wiedzą, że to nie jest dane raz na zawsze. Wszystko jest bardzo ekologiczne, wszędzie są panele fotowoltaiczne. Chociaż na tej wielkiej przestrzeni z niewielką liczbą mieszkańców łatwiej dbać o naturę. Miasta nie są przepełnione. Nawet w dwu i półmilionowym Auckland nie widzieliśmy korków. Tam się wygodnie żyje.

No to poszukajmy w tym raju ciemnych stron. Jeśli takie są.
Nie są przygotowani do najazdu cudzoziemców. Mają mało mieszkań, a te które są do wynajęcia, są niezwykle drogie. To jest bardzo drogi kraj dla turystów, także tych z Zachodu Europy. Dlatego tym wszystkim, którzy chcą tam pojechać, radzimy robić to, co my robiliśmy... zbierać pieniądze.

Byli państwo w Hobbitonie? Niektórzy piszą, dlaczego nie warto tam jechać.
Byliśmy. Część turystów, szczególnie z Japonii, myśli, że Nowa Zelandia istnieje jedynie po to, żeby oni mogli obejrzeć plan filmowy "Władcy pierścieni". To nierzadko jedyny powód, dla którego tam przylatują. Plan filmowy jest pewną ciekawostką i niczym więcej. To miejsce wyszukał reżyser "Władcy pierścieni" Peter Jackson. Kiedy pewnego razu leciał helikopterem ze swoją żoną nad krajem, zobaczył przepięknie położoną farmę owiec. I powiedział: Ok, tutaj. Podejrzewam, że właściciel farmy do dziś jest mu wdzięczny, oddając tę farmę w wieczne użytkowanie.

I jak to wygląda?
Wszystko na tym planie filmowym, oprócz natury, jest sztuczne. Ale człowiek dowiaduje się o tym dopiero wtedy, kiedy powie mu o tym przewodnik. Bo tego gołym okiem nie widać. Tak jest to naturalnie wplecione. Na przykład domki hobbitów, które są tak mikroskopijnej wielkości, że człowiek się tam nie zmieści. Przy jednym z takich domków stało ogromne drzewo, zupełnie jak prawdziwe, z tysiącem sztucznych liści. Przewodnik opowiadał nam filmową anegdotę, związaną z tym drzewem. Kiedy Jackson po raz pierwszy je zobaczył, nie spodobał mu się kolor liści. I kazał wymienić te tysiące liści, na liście w taki odcieniu jaki chciał. Jest tam też pub, w którym spotykali się hobbici. Wszystko jak w zegarku i dla turystów.  Atrakcja jednak bardzo droga. Ale nie wyobrażaliśmy sobie, żeby tego nie obejrzeć. Zwłaszcza, że Ewelina chciała opowiedzieć i pokazać zdjęcia z tego miejsca swoim kilkunastoletnim synom. Zrobiliśmy pięć tysięcy zdjęć.

W takiej podróży przedślubnej ludzie się pewnie jeszcze lepiej poznają. Czy dowiedzieli się państwo czegoś nowego o sobie?
Tak. Mnie zaskoczyło to jak świetną organizatorką jest Ewelina. Nigdy nie załamywała rąk, kiedy pojawiały się przeszkody. I jak bardzo jest wyrozumiała. W kilku przypadkach zawiniłem, na przykład z wizą do Nowej Zelandii. Byłem przekonany, że jej nie potrzebujemy. I na kilka godzin przed odlotem okazało się, że jednak potrzebujemy.
Proszę to sobie wyobrazić. Bilety kupione, my spakowani.

Nerwówka...
Ale nie usłyszałem od niej: - no tak, nie pomyślałeś, nie zadbałeś, tylko natychmiast zmobilizowała mnie do tego, żeby siąść przed komputerem i przez Internet zorganizować wizę. Oczywiście udało się. Mieliśmy też trudny moment, kiedy okazało się, że samolot, którym lecieliśmy do Queenstown nie wyląduje w tym miejscu ze względu na awarię komputera. Ta informacja pilota o awarii komputera zmroziła nam krew w żyłach. Wylądowaliśmy w innym miejscu. Ale Ewelina potrafiła znowu wszystko tak zorganizować, że było dobrze. W tej podróży przedślubnej przekonaliśmy się, że także w trudnych sytuacjach możemy na siebie liczyć. Że nie mamy wobec siebie sztywnych wymagań, nawet jeśli podzieliśmy się między sobą rolami. Poza tym fantastyczne jest smakować z ukochaną osobą te same rzeczy i mieć czas na rozmowę. W Gdańsku nie zawsze mamy dużo czasu dla siebie. A tam byliśmy 24 godziny przez 7 dni w tygodniu ze sobą. Wszystkim parom życzę podróży przedślubnej, bo ona nie może skończyć się źle. Nawet jeśli ludzie rozstaną się i będą smutni, rozczarowani...

To zawsze zostaną im wspomnienia?
Nie tylko. Pozwoli to na rozstanie się we właściwym momencie, a nie już po podróży poślubnej. Bo wtedy najbardziej cieszą się adwokaci, którzy te pary rozwodzą.  

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Przedślubna podróż Janusza Leona Wiśniewskiego do Nowej Zelandii - Dziennik Bałtycki

Wróć na stronakobiet.pl Strona Kobiet