Autobiografia Magdy Gessler. Książka "Magda" trafiła do księgarni. "Jestem bardziej chuliganem niż feministką"

Anita Czupryn
Magda Gessler: W Bułgarii dostałam po nosie. Nie byłam już najważniejsza. Najważniejszy na świecie okazał się mój brat Piotr. Trochę cierpiałam
Magda Gessler: W Bułgarii dostałam po nosie. Nie byłam już najważniejsza. Najważniejszy na świecie okazał się mój brat Piotr. Trochę cierpiałam Marta Wojtal/TVN
Spotykałam na swojej drodze osoby bardzo interesujące, o ogromnym wpływie na to, co się dzieje na świecie i traktowałam ich jako zwyczajnych ludzi. Nie ma we mnie świętości tego rodzaju, że Fidel Castro to nie wiadomo kto. Moje odczucia dotyczące różnych osób publicznych są inne, ponieważ są bardzo prywatne – Magda Gessler opowiada o swojej najnowszej, autobiograficznej książce „Magda”.

Komorów, ulica Brzozowa 5 – jakie uczucia dziś wywołuje w Pani ten adres?

Uczucia najpiękniejszego początku w moim życiu, pełnego miłości. To też uczucia pierwszych odkryć – tych prostych, ale dla mnie zupełnie niesamowitych; moich marzeń o tym, że można całą rodziną mieszkać w ogromnym grzybie. Szukanie w lesie tak ogromnego prawdziwka, w którym wszyscy byśmy się zmieścili. Komorów to mój kraj baśni; to opowieści dziadka, który pisał dla mnie bajki i wiersze; to czułość mojej babci, której osobowość bardzo to moje miejsce wzmacniała. A miejsce było zjawiskowe. Bardzo blisko lasu, wśród cudownej alei brzozowej. W końcu adres zobowiązywał. Dziś to chyba najpiękniejsza aleja w tej miejscowości. Na dole mieszkali właściciele, którzy wypożyczyli ten dom moim dziadkom przed II wojną światową na letnisko; na szczęście tam zostali, bo inaczej by nie przeżyli. Duża, piękna kamienica w Warszawie obok ulicy Sienkiewicza, w której mieszkali, została zbombardowana podczas pierwszych dni wojny.
Przed domem w Komorowie, pamiętam, wzrastał orzech. Pamiętam też piękny ogród, w którym rosły truskawki ananasowe. Pamiętam murzynki, pierwsze konwalie i niezapominajki. I ogromne bukiety bzu. Cały ogród obrośnięty był jaśminem i bzem. Do tulipanów miałam wówczas stosunek taki, jakby były ze złota.

Co się stało z tym baśniowym miejscem?

Należę do osób, które nie powtarzają i nie wracają do miejsc, w których przebywali kiedyś. Dla mnie – wówczas małej dziewczynki – to był raj. Potem widziałam różne raje. Chcę, aby w mojej głowie pozostał tamten raj, taki, jak go pamiętam, jaki pozostał w moich wspomnieniach.

W gruncie rzeczy ten piękny początek, o którym można przeczytać w książce „Magda” Autobiografia Magdy Gessler” wcale nie był dla Pani taki łatwy i to już od zarania. Lekarze namawiali Pani mamę do aborcji.

Tak! Ale ja o tym wówczas nie miałam zielonego pojęcia. Dowiedziałam się o tym, kiedy skończyłam 13 lat. Kiedy byłam już dziewczynką rozumną, pojętną, taką, która wiedziała więcej o życiu. Opowiedział mi tę historię mój tata, nie mama. Usłyszałam wtedy, że mama była wspaniała, bo poświęciła swoje zdrowie, życie, żeby mnie urodzić.

Wielki urok ma w sobie historia miłości Pani rodziców. Poznali się na pochodzie pierwszomajowym, na początku lat 50.

Poszli na lody; mama po nich dostała anginę. Ale tak czy inaczej musiało to być radosne zdarzenie. Wtedy wszyscy przede wszystkim radowali się, że wojna się skończyła. Moi rodzice mieli wtedy po 18 lat. Cieszyli się wolnością; nie myśleli o ideologii. Bardziej myśleli o tym, że są młodzi, że mogą być razem, że jest wiosna; jest pokój.

To fascynująca przygoda, odkrywać Panią w tej książce; czytać o faktach, o których mało kto wiedział, albo nawet nie wiedział nikt, a które Panią ukształtowały. Jest Pani w tej opowieści o sobie niesłychanie szczera. Na przykład w tym, że jako dziecko była Pani okropna.

(Śmiech). Byłam bardzo rozpieszczona. Moi dziadkowie mieli oczywiście poczucie odpowiedzialności, ale i miłości. Uważali, że nie dostałam tej miłości tyle, ile potrzebuje go normalnie dziecko od swojej mamy. Brak kontaktu fizycznego z mamą w pierwszym roku mojego życia ze względu na jej chorobę, na pewno wynagrodzili mi stukrotnie, chociaż do końca tego wynagrodzić pewnie nie można. Byli świadomi, że w jakiś sposób zostałam pozbawiona tej części miłości, tej więzi, tego porozumienia i wspólnej z mamą energii. Dla każdego dziecka ten pierwszy rok życia jest niezmiernie ważny, więc to, że nie miałam z mamą tego kontaktu, mogło zostawić jakieś ślady. Dziadkowie więc nadrabiali to w sposób maksymalny, jak tylko mogli. Tata studiował historię w Toruniu, mama pracowała w radiu jako reżyser dźwięku; było im bardzo ciężko. Ale wszyscy starali się, abym nie odczuła braku niczego. Ani braku miłości, ani braku atencji ani żadnej zabawki. A kiedy nie było pieniędzy na zabawki, to dziadek sam je robił. Były najwspanialsze na świecie.

Jakie na przykład?

Na przykład mebelki dla lalek. Proszę sobie wyobrazić: komplet mebli na wysoki połysk, tapicerowanych, z lat 30.

Cudo! Kiedy jednak czytałam opisy potraw, jakie znajdowały się na stole w Komorowie, to trudno mi się było powstrzymać przed tym, żeby ślinka nie ciekła. Od początku wychowywana Pani była w tradycji, której towarzyszy obfitość smaków, a talenty kulinarne wykazywali oboje dziadkowie.

Pani Anito, w naszym domu każdy drobiazg miał znaczenie. Nie było rzeczy, która byłaby mniej czy bardziej ważna.

O, właśnie niedawno przeczytałam takie zdanie: „To w szczegółach rodzi się doskonałość”. I teraz Pani o tym mówi. Szczegóły budowały Pani doskonałość?

Wszystkie te małe rzeczy, które były ważne, składały się na całość; pełnię. Czy było to to ułożenie bukietu chabrów z pola, czy zebranie grzybów z lasu i ich ususzenie. Czy pieczenie cielęciny, chleba czy ciasta drożdżowego. Czy to, że mama chciała sprawić mi przyjemność i 5-letniej dziewczynce kupiła prezent w postaci kosmetyczki, a w niej znalazły się wszystkie ważne dla młodej damy przybory; żebym czuła się kobietą. Czy to, że podłogi były pastowane, a piec gorący i opalany drewnem. Czy też to, że woda była ze studni i trzeba było chodzić do sławojki. Ktoś mógłby powiedzieć: „Boże, jak biednie”, ale dla mnie to było wspaniałe życie. Cieszyłam się ze wszystkiego i moi dziadkowie również. Starali się skrywać swoje smutki. Mieli temperament i bardzo dużo było w domu biesiadowania. Pamiętam sklep u Dobaczewskiej: piwo z beczki, które czasami pił dziadek, albo wspaniałą oranżadę. Ciasta na wystawie, genialne wędliny, masło ręcznie robione. U Dobaczewskiej był cały świat. Pachniało tak, jak w najlepszych delikatesach na świecie. Marzyłabym, aby choć jeden sklep był kopią tego i wiejskiego, i kolonialnego sklepu w Komorowie. Nie pamiętam za to szczęśliwszego okresu niż ten, który prezentowali mi dziadkowie i wpadający od czasu do czasu rodzice, którzy wówczas ciężko pracowali. 6 lat później tata został korespondentem zagranicznym w Bułgarii. Znaleźliśmy się w zupełnie innej sytuacji. Ale ja, rozpieszczona przez dziadków do nieprzytomności, dziadków, którzy kochali mnie do obłędu, w Bułgarii dostałam trochę po nosie.

Jak to?

Nie byłam już najważniejsza. Najważniejszy na świecie okazał się mój brat Piotr. Trochę cierpiałam z tego powodu, ale cierpienia starałam się zastępować własnym światem, który wówczas sobie tworzyłam.

Bułgaria była tym etapem w życiu, kiedy wymierzała Pani sprawiedliwość. Głównie w szatni w przedszkolu.

Sprawiedliwość wymierzałam wszędzie (śmiech).

To w Bułgarii zrodziła się u Pani odwaga smaku. Co to znaczyło?

Może nawet nie chodzi o odwagę, ale o to, że jako dziecko miałam w sobie rozwiniętych wiele smaków. Nie da się ukryć, że to, jak gotowali moja babcia i dziadek było pierwszą lekcją smaków w moim życiu i to lekcją nieprzeciętną. Nikomu później nie udało się tych smaków przewyższyć. No, ale produkty też były znakomite; nie używano chemii. Ja te smaki mam do dziś. Dziadek robił serdelki, dzięki czemu ja też umiem robić parówki; do dziś pamiętam, jak to się robi. Jak się robi szynkową, a jak mortadelę, bo to wszystko było robione w domu.

W Bułgarii spróbowała Pani zupełnie innych smaków.

Nieprawdopodobnie romantyczny zapach papryki, zapach pieczeni z rusztu. W Bułgarii wszystko to, co dobre, działo się na ruszcie, opalanym węglem drzewnym albo drewnem. To jest zupełnie inna klasa smaku, zupełnie inne rozumienie smaku i nieprawdopodobne podwyższenie jakości tego, co jemy. Z Bułgarii pochodzi moje przyzwyczajenie do baraniny, do przypraw takich jak cząber, czubryca, do czosnku. Niewiele dzieci w Polsce, w wieku lat 3 wcinało czosnek czy surową wątróbkę.

Kolejny przystanek, nie tylko smaków, to Kuba. Miała Pani wtedy 10 lat. Z czym dziś kojarzy Pani ten kraj?

Z przygodą Tomka Sawyera. Dlatego, że wszystko było nowe, egzotyczne, zwariowane, ogromne. A kwiaty pachnące. Wtedy po raz pierwszy tak intensywnie doświadczyłam energii i mocy kolorów. Tego, jak mocno działają na podświadomość, na uczucie radości i szczęścia, w jaki sposób mogą wypełnić życie. Zupełnie inaczej niż materialne rzeczy. Przyroda każdego dnia pokazywała na żywo, jak ogromną ma siłę i że jest najważniejszą siłą na ziemi.

Na Kubie były też nieprawdopodobne wręcz luksusy. Spala pani w łożu z baldachimem.

Dla dziecka zjedzenie świeżej skórki chleba z masłem i miodem w Komorowie było równie luksusowe, jak jedzenie krewetek w Hawanie. A ja byłam dzieckiem. Nie traktowałam tego jako luksusu, ale jako jeszcze coś innego, co mogę poznać. Po Bułgarii Kuba była następnym krokiem do świata kolorów, zupełnie innych zapachów. Owoce tam były zupełnie nieprawdopodobne. Na przykład anon, gdy był bardzo dojrzały, wydzielał tak intensywny zapach, że wręcz cuchnął. Przypominał zapach naszych polskich lilii. Wiele osób określa ten zapach jako trupi. Anon miarę rozwoju, kwitnięcia, dojrzewania, zmienia swoją konsystencję, kształt, zapach, kolor. To bardzo rozwinęło moją wrażliwość zapachową, wrażliwość na kolory, na formę. W ogóle owoce były ogromne – awokado potrafiło ważyć 2 kilogramy. Papaja rosnąca w ogrodzie miała pół metra wielkości. Wszystko na Kubie było mega duże, mega pachnące, mega kolorowe. A rzodkiewki mojej mamy, które miałyśmy zerwać na śniadanie kubańskie mrówki potrafiły zjeść w ciągu pięciu minut. Do tego ogromne fale oceanu, cyklony. W morzu kolorowe ryby, rozgwiazdy. To wszystko wydawało się kolejną bajką. Gdy przyjechałam potem do Warszawy i opowiadałam o tym w szkole, nikt mi nie chciał wierzyć. Mówili, że fantazjuję. Przestalam więc opowiadać o tym, co widziałam i przeżyłam. Strasznie trudno było wytłumaczyć, że roślina, która ma piękne kwiaty, potrafiła zniknąć w ciągu dwóch godzin, kiedy pojawiały się na niej ogromne gąsienice, owłosione, czarne, z czerwonymi łbami i żółtymi kropkami, wielkości 30 centymetrów.

Kuba w Polsce kojarzy się głównie z Fidelem Castro. Pani miała okazję spotkać się z nim dwukrotnie. Raz w Hawanie, a drugi raz w Warszawie. Czym różniły się te spotkania?

Szczerze mówiąc, nie różniły się niczym, ponieważ mój świat dzięki pracy mojego taty, a potem mojego męża, kręcił się wokół tego rodzaju ludzi. Spotykałam na swojej drodze osoby bardzo interesujące, o ogromnym wpływie na to, co się dzieje na świecie i traktowałam ich jako zwyczajnych ludzi. Nie ma we mnie świętości tego rodzaju, że Fidel Castro to nie wiadomo kto. Dla mnie to był człowiek, który wszedł do mojego domu, fajnie pachniał, palił cygaro; jeśli wokół niego nie było ochrony, to czuło się miłą atmosferę, było dużo śmiechu. Moje odczucia dotyczące różnych osób publicznych są inne, ponieważ są bardzo prywatne.

Kolejny przystanek – Madryt. Kiedy czytałam ten rozdział Pani książki i życia, pomyślałam sobie, że teraz dopiero rozumiem, co to znaczy, kiedy ktoś mówi: „Mam życie jak w Madrycie”. Jeśli chodzi o Panią, to w Madrycie okazało się, że jest Pani artystką o naturze księżniczki, lubiącej luksus.

Czy lubiłam luksus? Troszeczkę tak. Zawsze stwarzałam wokół siebie takie warunki, często dzięki własnej pracy i własnym zarobkom. Już wtedy zarabiałam sama na siebie, moi rodzice nie płacili za moje studia ani się do nich nie dokładali, bo nie było ich na to stać. Sama musiałam to sobie zorganizować. Owszem, żyłam w bardzo dobrych warunkach, ale to, co dotyczyło mojej pracy na hiszpańskiej Akademii Sztuk Pięknych i związanego z tym życia, należało do mnie. To ja byłam za to odpowiedzialna i ja dawałam sobie z tym radę. Moim zdaniem, całkiem dobrze – aby być osobą znaczącą i rozpoznawalną. Sprawiało mi to przyjemność. Byłam rozpoznawalna, bo byłam inna; wystylizowana zupełnie po swojemu, według własnych pomysłów, kompletnie inna od całej reszty.

Miała Pani w Madrycie wystawę swoich obrazów…

… miałam kilka wystaw.

Mam na myśli tę pierwszą, w madryckim Klubie Prasy Zagranicznej, mieszczącym się przy najważniejszej ulicy Madrytu – La Castellana. I tam Ryszard Kapuściński, który był bliskim kolegą Pani taty…

… więcej. To była prawie rodzina.

Z miejsca kupił Pani trzy obrazy.

A pani Wilhelmina Skulska napisała pierwszą recenzję mojej wystawy, którą zamieścił „Przekrój”. Byłam bardzo dumna. Zwłaszcza, że Józef Szajna bardzo wysoko ocenił moje obrazy; zorganizował mi potem wystawę moich obrazów w Warszawie, w Pałacu Kultury i Nauki.

A dziś? Sięga Pani do malowania?

Maluję zrywami. Kiedy mam czas, mam dobrą muzykę. I kiedy mam saudade – czyli tęsknotę za czymś, to wtedy natychmiast przenoszę te uczucia na płótno. Myślę, że przy moim dzisiejszym bardzo uporządkowanym, ale też ogromnie pracowitym życiu przyszedł czas, żeby wrócić do pomysłu własnej wystawy.

Z Hiszpanią kojarzy się też kolejny krok milowy, jeśli chodzi o Pani przyszłość. Przygotowuje Pani obiad dla króla Hiszpanii.

Przygotowywałam mu też cateringi na jego polowania. Ale przecież nie będziemy opowiadać całej książki.

Nie zdradzę, co Pani ugotowała królowi, ale czyś nie od tego się zaczęło – od konkursu, w którym udział wzięły najlepsi z najlepszych w Hiszpanii, najdoskonalsze restauracje. I Pani go wygrywa.

Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Zrobiłam to, co potrafiłam najlepiej. Okazało się, że to było najlepsze. Ogromne zaskoczenie i… nie wiem. To było cudowne doświadczenie. Po domu, w którym się wychowałam, po ogromnej liczbie przyjęć, które wydawała moja mama, po genialnej kuchni, którą prowadziła zarówno jedna jak i druga babcia, po tylu podróżach i doświadczeniach smaku – wszystko to zaprocentowało. To była nauka, jakiej nie dał mi nikt.

Ma Pani w pamięci te potrawy, które zmieniły Pani życie?

Myślę, że tak. Na pewno moje życie zmieniła nadbałkańska baranina z czosnkiem i przyprawami, najcudowniejsze owoce jak arbuz i brzoskwinia, picie bozy. Ale też podroby typu wątróbka, nerki. Jedzenie proste, wiejskie, delikatne. W Madrycie z kolei rodziła się nowa kuchnia hiszpańska; najlepsza kuchnia na świecie z cudownymi produktami, niekonwencjonalnymi połączeniami. Najważniejszą rzeczą był produkt, nie kombinowanie z nim. Sposób podania tego produktu, utrzymania właściwej temperatury, właściwego ognia, to był smak wspaniały, niepowtarzalny. Francja, jeśli chodzi o kuchnię była wtedy ciężka; Hiszpania była lekka, przepyszna.

Z miejscami, ale też z jedzeniem wiąże się miłość, a z nią mężczyźni. Miłość pięknie rozkwitała w takich miejscach jak Kuba, czy Madryt, ale nie zawsze była dla Pani szczęśliwa.

Powiedziałabym, że zawsze była szczęśliwa, ale nie zawsze się szczęśliwie kończyła. Ale każdy z tych okresów był dla mnie bardzo szczęśliwy i bardzo ciekawy. Przyznaję: jestem kochliwa. Tak już mam. Pragnę miłości i pragnę być kochaną. Akurat miałam to szczęście, że miłość w moim życiu nierzadko się zdarzała. To kształtowało moje ogromne poczucie szczęścia. A jeżeli tego brakowało, albo kończyło się tragicznie, to z jednej strony kształtowało moje poczucie nieszczęścia, ale też siły, chęci kreacji i tworzenia siebie na nowo; tworzenia swojej własnej siły wobec całego świata.

Zgodnie z Pani poglądem, miłość nie oznacza poddania się woli partnera. Chociaż jednocześnie deklaruje Pani, że nie jest feministką, to jednak wychodzi na to, że niezależność jest ważniejsza?

Bardziej jestem chuliganem niż feministką. Uważam, że kobiety nie muszą być feministkami, żeby postawić na swoim. Polskie kobiety są wyjątkowo mocne. Sama chowałam się wśród bardzo mocnych kobiet. Ale też mężczyźni w moim domu byli silni. Ojciec jest absolutnie macho, jest dyktatorem, z ogromnym szacunkiem wobec kobiety. Ale mama na pewno traktowała go priorytetowo.

Legendą obrosły Pani relacje z braćmi Gesslerami – a w książce mówi Pani wprost, szczerze i po prostu, jak to było. Prosto z mostu.

Prawdę należy mówić prosto. A ja uważam się za osobę trochę zaczarowaną, w tym sensie, że jestem marzycielką, jestem artystką; nie jestem żadną bizneswoman. Czuję biznes, podobnie jak to, że jeśli ktoś ma talent, to może zrobić pieniądze. Ale to nie jest moim priorytetem. Moją radością jest tworzenie. Jeśli więc człowiek spotyka się z ludźmi, którzy ten świat podejmują dokładnie do góry nogami, to należy o tym napisać. To może spotkać każdego z nas. Mnie chodziło o to, aby pokazać to, co jest najważniejsze.

A co jest najważniejsze? Czy to, że przez tak wiele lat jest Pani gwiazdą „Kuchennych rewolucji”…

… nie jest dowodem na to…

… że Pani życie to jedna wielka rewolucja?

Jestem bardzo wierna swoim pomysłom i poglądom na życie. Bardzo kocham ludzi i mimo czasem trudnych doświadczeń, ta wiara nie umniejszyła się; dalej jestem uśmiechnięta. Współczuję tym, którzy nie mogą być uśmiechnięci, którym ciągle czegoś brakuje, którzy są skrzywieni, bo chcą mieć więcej, albo nie mieli tego, co chcieli mieć, bo zamiast o miłość, walczyli o inne rzeczy. „Kuchenne rewolucje” to program o życiu, o dzisiejszej Polsce. Właśnie świętowaliśmy 300 odcinek. Jestem dumna, że mogłam tak wiele zmienić i być tak bezkompromisowa w każdym momencie mojego życia.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Komentarze 3

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

h
haczyk

Arogancka i bezczelna poniżająca ludzi, którzy i bez niej mają kłopoty w życiu. Doskonały figurant do poszczucia psami.

G
Gość

Ta pani nie jest feministką ani chuliganem. Jest zerem.

g
gość

Koczkodan cholerny i babiszon!

Wróć na stronakobiet.pl Strona Kobiet