„Ania z Zielonego Wzgórza” – ukochana przez wiele pokoleń dziewczynek (i nie tylko dziewczynek) klasyka. Książka, z którą szło się pod rękę od dzieciństwa, wracając po latach i wciąż odnajdując w niej atmosferę przesyconą humorem, ciepłem, marzeniami o prawdziwej przyjaźni. Miliony czytelników marzyły, aby poznać w życiu i zaprzyjaźnić się z rudowłosą dziewczynką, którą stworzyła Lucy Maud Montgomery, a sam Mark Twain uznał za najukochańsze dziecko literackie od czasów „Alicji w Krainie Czarów”. Czytelniczki na całym świecie chciały mieszkać w pokoiku na facjatce i mieć tak wierną przyjaciółkę, jak Diana. Czy i pani uległa czarowi Ani już w dzieciństwie?
Ależ oczywiście. Zresztą, jak wiele Czytelniczek, identyfikowałam się z bohaterką. I sporo nas łączyło. Po pierwsze - imię. Tak jak Ania, byłam chuda i piegowata, chociaż nie ruda. Zostałam wychowana w bardzo surowym domu, gdzie czytanie traktowano trochę jak stratę czasu, który powinno się przeznaczyć na bardziej pożyteczne czynności. Zdecydowanie podobne podejście miała opiekunka Ani, Marilla. Moja przyjaciółka miała na imię Danusia, czyli jej imię zaczynało się od tej samej litery co imię Diany, książkowej przyjaciółki Ani. Była też równie śliczna jak Diana. Podobieństw i analogii jest zresztą więcej. Po raz pierwszy sięgnęłam po „Anię” na wakacjach, jako dziewięciolatka. Największą tragedią dla mnie było to, że miałam...limitowane czytanie i 40 stron dziennie to było maksimum, na które mi pozwalano. Dostałam dwa tomy jednocześnie, dlatego oczywiście po przeczytaniu pierwszego, bez wahania sięgnęłam po „Anię z Avonlea”. Dość długo natomiast musiałam czekać na możliwość przeczytania trzeciej książki z cyklu i długo szukałam jej w bibliotekach. Co jednak ciekawe, po kolejne tomy sięgnęłam wiele lat później, będąc już dorosłą. To też było w czasie wakacji. Książki wypożyczyłam z wiejskiej biblioteki i czytałam, mając u boku półtoraroczną córeczkę. Przeczytawszy wszystkie, postanowiłam kupić je do domowych zbiorów.
A kiedy przyszedł czas na przeczytanie w oryginale? I czy był to szok kulturowo-językowy?
Dopiero wtedy, kiedy zlecono mi tłumaczenie. Śledziłam wprawdzie wcześniej na forach internetowych gorące dyskusje na temat przekładów „Ani”, ze względu na krąg moich zainteresowań zawodowej tłumaczki, ale pochłaniały mnie wtedy inne zajęcia oraz inne lektury. Nie miałam czasu, aby studiować wnikliwie oryginał powieści Lucy Maud Montgomery. Natomiast już wtedy wiedziałam, że tak naprawdę, Ania nie była Anią z Zielonego Wzgórza…
No właśnie! Pani tłumaczenie będzie 16 z kolei w Polsce i jednocześnie pierwszym, który ukaże się na naszym rynku z przełożonym oryginalnym tytułem. Nie będzie już „Ani z Zielonego Wzgórza” tylko „Anne z Zielonych Szczytów”. Toż to prawdziwa rewolucja! Na forach część czytelników jest zachwycona, część...oburzona. Co wpłynęło na podjęcie decyzji, która skutkuje tym, jak sama pani pisze we wstępie, że „zabiłam Anię, zburzyłam Zielone Wzgórze i pozbawiłam je pokoiku na facjatce”.
Od lat czytam komentarze w internecie, dotyczące przekładów książek, także „Ani”. I tak naprawdę nie jestem jedyną, która podjęła się takich zmian, chociaż może jedyną na taką skalę. Tłumaczenie Pawła Beręsewicza też zrobiło spory wyłom w tradycji. Beręsewicz w swoim przekładzie „Ani” przywrócił część oryginalnych imion, chociaż...ręka mu zadrżała i nie zdecydował się na zmianę imion głównych bohaterów. Mimo to, jego przekład był inny i sprawił, że zaczęłam się zastanawiać, kiedy ktoś pójdzie dalej, zrobi następny, odważny krok.
I na ten krok decyduje się Anna Bańkowska, lat 81, od przeszło 30 lat tłumaczka literatury anglojęzycznej. Trzeba mieć w sobie faktycznie dużo odwagi!
Taka koncepcja przekładu powstała ze względu na... duże zapotrzebowanie społeczne. Kiedy dostałam zapytanie z wydawnictwa Marginesy, czy nie podjęłabym się kolejnego przekładu, odpisałam, że owszem, ale zapytałam właśnie, czy są gotowi na rewolucję. Uznałam bowiem, że już najwyższy czas, aby ta grupa czytelników, która od lat domaga się przywrócenia oryginalnego tytułu i oryginalnych imion, doczekała się przekładu pod tym względem ich satysfakcjonującego.
Chociaż książka jest uniwersalna, nie zapominajmy, że generalnie klasyfikowana jest jako lektura dla dzieci czy młodzieży. Spodoba się młodemu odbiorcy, który często z czytaniem jest na bakier?
Trzymając się takiej koncepcji tłumaczenia, z jednej strony miałam na myśli bardziej wymagających czytelników, którzy mieli kontakt z oryginałem, ale także tych bardzo młodych, współczesnych odbiorców. Takich, którzy uczą się języka angielskiego od przedszkola i tytuł „Anne z Zielonych Szczytów” nie tylko nie będzie ich raził, ale będzie dla nich oczywistością, a poprzedni niewiele mówi, albo nawet nic nie mówi. Nie mogę doczekać się ich opinii.
Niektórzy dorośli, którzy czytali „Anię”, zareagowali entuzjastycznie, ale inni wręcz zarzucili pani, że depcze ich dzieciństwo.
Na takie zarzuty mam gotową odpowiedź. Równolegle z moim ukazuje się „Ania” w przekładzie Marii Borzobohatej-Sawickiej. I właśnie w tym przekładzie jest z kolei powrót do tych bardziej utrzymanych w tradycji polskiej. Mamy znowu panią Małgorzatę zamiast pani Rachel. Czytelnik ma więc wybór. Dzieła Szekspira też doczekały się ogromnej liczby przekładów i tak samo istnieje dowolność wyboru tego, który najbardziej odpowiada naszym wyobrażeniom i gustom czytelniczym. Hejt jest niepotrzebny.
Z drugiej strony, to przecież fantastyczna sprawa, że po latach czytelnicy mogą odkryć „Anię” na nowo, przy zachowaniu klimatu powieści, za który odpowiada jej autorka. To przecież coś zupełnie innego niż sequel czy prequel, dopisywane do książek przez obcych autorów.
Tak! Zwłaszcza że w pierwszych tłumaczonych na język polski wydaniach opuszczono niektóre fragmenty. Ponadto, każdy tłumacz odczytuje pewne sceny na nowo i oczywiście każdy ma do tego prawo. A ta różnorodność, nowe spojrzenia, wzbogacają nas. Kiedy czytałam po raz pierwszy „Anię”, nie miałam pojęcia, gdzie leży nieznana mi kompletnie Wyspa Księcia Edwarda, nikt mi tego nie wyjaśniał. Ja w swoim tłumaczeniu to robię, dając m.in. przypisy.
Wróćmy do sprawy kluczowej. Gdzie w końcu mieszkała Ania, jeśli nie na Zielonym Wzgórzu? Bo Zielone Szczyty mogą budzić wiele skojarzeń.
Oczywiście. Zagadkę wyjaśniam w moim wstępie. Słowo „szczyt” wprawdzie kojarzy nam się z górami, ale nie jest przecież jedynym znaczeniem tego słowa. W jakiejś grupie dyskusyjnej pojawiły się nawet heheszki na temat „szczytującej Ani”...cóż, każdemu kojarzy się wedle upodobań, zainteresowań…To oczywiście żart.
A to po prostu jest nazwa domu. Wzgórza więc nie było!
Właśnie. To nazwa domu. Lucy Maud Montgomery wyjątkowo zależało, aby wiernie oddać ten tytuł, o czym dowiedziałam się za pośrednictwem Bernadety Milewski, badaczki życia i twórczości LMM, autorki bloga „Kierunek Avonlea”. I to umocniło mnie w mojej decyzji. Wiedziałam, że nie ustąpię i będę się domagała, żeby to była „Anne z Zielonych Szczytów”. Zatem tak nazywała się po prostu farma opiekunów Ani. Inne farmy również miały swoje nazwy. Rodzice Diany mieszkają przecież na Sosnowym Wzgórzu (tak w pierwszym przekładzie, u mnie to jest Sadowa Górka). Nawiasem, sosny na Wyspie są wielką rzadkością, czego dowiedziałam się z biografii LMM.
Skoro mówimy o florze Wyspy Księcia Edwarda, to kolejna zmiana: Ulubionymi kwiatami Ani nie były konwalie, jak czytamy w innych wydaniach. Chociaż skojarzenia z majem, w którym kwitną, miały pewne uzasadnienie.
To były mayflowers, również ukochane kwiaty samej LMM. Zależało mi, aby podać ich właściwą nazwę, ale pojawił się problem, bo nie rosną one w Europie i nie mają polskiej nazwy. Na szczęście, pan Stanisław Kucharzyk, botanik, i autor bloga „Zielnik LM Montgomery” wybrnął z tej sytuacji (bazując na zbitce słów - przyp. red.), wymyślając nazwę „majowniki”. I ja z niej skorzystałam, w przypisie wyjaśniając etymologię. Trudno byłoby bowiem w popularnej książce używać nazw łacińskich. Kiedyś miałam podobny problem z inną książką, która dotyczyła flory Nowej Zelandii i tam również zetknęłam się z mnóstwem roślin, które nie miały swoich odpowiedników. Tropiłam je po nazwach łacińskich i spolszczałam.
W pani przekładzie nie ma też Ani, jest Anne, która w dodatku nie mieszka w pokoiku na facjatce. Tej facjatki to trochę mi jednak żal...
Przywrócenie oryginalnych imion to właśnie ten krok dalej, który zrobiłam za panem Beręsewiczem. Pierwsza tłumaczka wymyśliła zupełnie nowe imiona, nawet niebędące polskimi odpowiednikami. Ba, nie tylko imiona, ale zmieniła nawet nazwisko pani Lynde, która została panią Linde. Co do facjatki, to był normalny pokój na piętrze domu, w szczytowej ścianie. Tłumacząc, starałam się ustalić, jak wyglądał cały rozkład domu Cuthbertów. Na tym samym poziomie był pokój gościnny, po przeciwnej stronie holu pokój Marilli i jeszcze jeden, w którym zamieszkał potem Davy, czyli Tadzio.
Czy podczas tłumaczenia natknęła się pani na słowa, które wyjątkowo trudno było przetłumaczyć tak, aby zachowały swoją oryginalność, a jednocześnie były zrozumiałe dla współczesnego czytelnika? Z pewnością takie musiały być.
Jednym ze słów, które zmusiły mnie do bardziej wnikliwych poszukiwań, było określenie pojazdu, którym Matthew jechał po Anne. To słowo „buggy”. Spotkałam się już z nim przy innych książkach i tłumaczyłam zwykle jako „dwukółka”. Dzięki zdjęciom z muzeum, które podesłała mi Bernadeta, a na których były właśnie pojazdy z tamtych czasów w tamtym regionie, zobaczyłam pojazd z czterema kołami, najbardziej kojarzący się z bryczką. Przy okazji rodzi się pytanie, ile faktycznie było pojazdów na farmie, skoro pani Lynde zdziwiła się, że Matthew jedzie bryczką do miasta, a nie innym pojazdem...
A wino porzeczkowe, którym Ania „upiła” Dianę, myśląc, że to sok? Czy faktycznie było winem porzeczkowym?
Tak, tu tłumacze trzymali się oryginału. Ale... nie było kropli walerianowych. Ania do ciasta dodała przez pomyłkę środek na ból stawów, o nazwie anodyna.
Ile trwała praca nad przekładem? Doczekamy się kolejnych tomów?
Narzucam sobie normę 100 stron miesięcznie plus dodatkowy miesiąc na niespodziewane sytuacje. Nie zdarzyło mi się przekroczyć terminu. Na przełomie kwietnia i maja ukaże się „Anne z Avonlea”, a w sierpniu „Anne z Redmondu”.
Czyli przy trzecim tomie też będzie zmiana tytułu? Koniec z „Anią na uniwersytecie”?
To nie był uniwersytet, tylko college. Tak brzmiał zresztą tytuł pierwotny LMM, „Anne of Redmond”, zmieniony jednak przez wydawcę na „Anne of Island”. Kanadyjczycy wiedzieli, o jaką „Island” chodzi, a Polacy już nie bardzo. Wprawdzie ukazało się u nas jedno wydanie pt. „Ania z Wyspy”, ale wszystkie inne były już zatytułowane „Ania na uniwersytecie”. Ja znowu przywracam najbardziej pierwotny tytuł.
Sporo tych rewolucji, ale brzmią ekscytująco.
Pomyślałam sobie: co mi szkodzi. Mam tyle lat, ile mam. Praca to moja terapia, zwłaszcza ostatnio i nie wyobrażam sobie życia bez niej. A rewolucji się nie boję.
Anna Bańkowska
( ur.1940) - polonistka ze specjalnością językoznawczą, redaktorka i tłumaczka literatury anglojęzycznej. Autorka antologii My mamy kota na punkcie kota (2006) oraz Wierszy cytowanych (2020). Współpracuje z różnymi wydawnictwami, ma na koncie ponad sto przekładów prozy, poezji i dramatów. Najchętniej tłumaczy ambitną beletrystykę, nie stroni od dobrego kryminału, chętnie podejmuje się powtórnych przekładów klasyki. W wolnych chwilach czyta książki, rozmawia o książkach, pisze o książkach oraz uprawia wierszykarstwo stosowane. Należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, którego jest współzałożycielką, a od 2019 roku członkinią honorową. W 2013 roku została odznaczona brązowym medalem Gloria Artis. Mieszka w Warszawie.__
Kultura i rozrywka
Plotki, sensacje i ciekawostki z życia gwiazd - czytaj dalej na ShowNews.pl
- Wielki powrót Ireny Santor na salony! Wszyscy patrzyli tylko na nią | ZDJĘCIA
- Pogrzeb Jadwigi Barańskiej w USA. Poruszające sceny na cmentarzu | ZDJĘCIA
- Gojdź ocenił nową twarz Edyty Górniak. Wali prosto z mostu: "Niech zmieni lekarza!"
- Na górze paryski szyk, a na dole… Nie uwierzycie w to, jak Iza Kuna wyszła na ulicę!