Dzieciństwo Lili skończyło się dzień przed 1 września 1939 roku. Na peronie głównego Dworca w Krakowie, w czwartek. W ten czwartek, kiedy pogoda była prześliczna, niebo niemalże bez chmur, a ludzie jak w gorączce biegali tam i z powrotem. W ten dzień, kiedy atmosfera stawała się coraz bardziej nerwowa, wszyscy krzyczeli, żegnali się, płakali, przenosili walizki z miejsca na miejsce, a wojnę czuć było w powietrzu. Już nigdy potem nie była dzieckiem, i już nigdy potem nie była tak szczęśliwa, jak wtedy, kiedy mieszkali w Domu pod Pająkiem przy ulicy Karmelickiej, a ona dzieliła z bratem piękny pokój z wykuszem.
Ostatni pociąg do Lwowa odjechał koło 11, a droga, w którą wyruszyła, okazała się podróżą, z której chętnie by zawróciła. W tym nowym życiu musiała nauczyć się ukrywać, uciekać przed łapankami, żyć w getcie, stawać się niewidzialną, walczyć o jedzenie i o każdy kolejny dzień, by przetrwać. Nigdy wcześniej i nigdy później nie byłaby zdolna do wielu rzeczy, które w trakcie wojny stały się dla niej niemal naturalne.
Te lata odebrały jej marzenia i rodzinę, ale też postawiły na jej drodze ludzi, dzięki którym przeżyła. Ona i jej mama. Od śmierci uratowała je niemiecka urzędniczka, u której się ukrywały, pomógł im grekokatolicki arcybiskup metropolita ksiądz Andrzej Szeptycki i siostry zakonne. Jej historia to gotowy materiał na kilka scenariuszy i opowieść o budowaniu mostów między narodami. O dialogu i wdzięczności dla wszystkich tych, którzy w nieludzkich czasach nie bali się być ludźmi. O wielu anonimowych bohaterach. Lili ma ich wszystkich w sercu.
Z 300-osobowej rodziny Sternów przeżyły one dwie, Lili i jej mama Cecylia. Wróciły do Krakowa, ale nikogo w nim nie odnalazły. To było miasto duchów. Nie chciały, nie mogły, w nim mieszkać. Nie potrafiły wchodzić do domów, w których kiedyś, wcale przecież nie tak dawno, były szczęśliwe. Nowe życie zaczęły w Londynie.
U Lili w Londynie
W mieszkaniu Lili Stern-Pohlmann spotykał się cały świat, właściwie kilka światów. Londyńska, zamożna dzielnica Kensington pełna jest wiktoriańskich kamieniczek i secesyjnych, wysokich kamienic kryjących bogate apartamenty. Wśród nich pięć nietypowych budynków otaczających ogród jak z widokówki. Kiedyś mieszkali tu brytyjscy oficerowie. Tam zamieszkała też Lili ze swoją córką Karen.
Londyński dom Lili to dom krakowski, choć nikt chyba takiej kategorii ani stylu nie stworzył. A przynajmniej go nie opisał.
- Wszyscy mi to mówią, kiedy tylko tu wchodzą - dziwiła się, gdy słyszała to porównanie.
Bo co to właściwie znaczy „dom krakowski”. Ściany wypełnione obrazami, jeden ciasno obok drugiego? Fotografie miejsc i ludzi, które zajmują meble, szafki, wciskają się przed książki i w tafle lustra? A może stylowe meble, pamiątki rodzinne, archiwa, pełne papierów i dokumentów, których nikt inny nie chciał zachować? Wszystko niezmienione od kilkudziesięciu lat.
- Po wojnie nie miałyśmy nic, ani jednego zdjęcia. Niczego, co przypominałoby o naszej przeszłości - mówiła Lili Stern-
Pohlmann, prowadząc przez przedpokój i jakby nieśmiało tłumacząc dzisiejsze kolekcjonerstwo. - Czegokolwiek, co by mówiło, kim kiedyś byłyśmy, gdzie mieszkałyśmy i jakie były nasze korzenie.
W życiu Lili znaleźć można dużo symbolicznych adresów. Te krakowskie, gdzie przeżyła piękne dzieciństwo i lwowskie, pod numerami którymi ocierała się o śmierć. Do jednych z trudem wracała po latach, w bramy drugich nie chciała wejść już nigdy.
Powroty za każdym razem otwierały coś, o czym wolałaby nie pamiętać. Bo wspomnienia, podkreślała, są wszystkim, co ma i czego chciałaby nie mieć. W londyńskim mieszkaniu na szóstym piętrze, w którym żyje od 40 lat, są ślady wszystkich tych miejsc; krakowskich ulic Pijarskiej i Karmelickiej, lwowskich Źródlanej i Potockiego. A zdjęcia i obrazy same układają się w historię dziewczynki, która osiemdziesiąt parę lat temu marzyła jedynie o tym, żeby z chłopakami łazić po drzewach i grać „w noże”.
Przez całe życie Lili czuła się Polką i krakowianką. Polskę pokochali jej najbliżsi. Tu chcieli przyjeżdżać niemal każdego roku. - A może byśmy wybrali się do Włoch? - proponowała czasami, wiedząc, że i tak wylądują znowu na lotnisku w Balicach. Pod Wawel zabrała troje urodzonych w Ameryce wnucząt. Znają historie i swoje korzenie. Na zdjęciu zrobionym podczas wizyty u pani Ireny Andersowej cała trójka, dwóch chłopców i dziewczynka stoją na tle portretu generała Władysława Andersa, jak jeden mąż ubrani w T-shirty z wielkim orłem i napisem Polska. Są z tego dumni.
Więc kiedy Lili pytała, „dlaczego ona”, myślę że dobrze znała odpowiedź. By dać świadectwo. By opowiedzieć. Dlatego rozmawialiśmy o przeszłości przez kilka dni, czasami nawet nie wychodząc z domu. Lili zamawiała wtedy pizzę i jedliśmy ją rękami, wspominając, jak na Plantach wcinała z tatą bułki przekrawane scyzorykiem.
- Moja pamięć sięga bardzo, bardzo daleko. Pamiętam wiele szczegółów, nazw, słów, ludzi. Sama jednak zastanawiam się czasem: czy to zdarzyło naprawdę? - pytała samą siebie.
Ale początek jest jeden od zawsze, niezmienny.
- Wiecie państwo, kiedy siedzę i rozmawiam przez telefon, odruchowo zawsze biorę do ręki kartkę i coś tam sobie bazgrzę, wiele osób tak robi. Czasami to trwa dziesięć minut, innym razem pół godziny. Ze zdziwieniem zauważyłam kiedyś, że za każdym razem piszę jedno słowo: KRAKÓW.
Pytania
- Czy ja to wszystko uniosłam? - pytała często. A ja wiem, że tak, że uniosłaś, nawet nie wiesz jak bardzo. Miałaś w sobie tę prostą, wzruszającą i silną moc dotarcia do wszystkich, którzy w najmniejszym nawet ułamku przyczynili się do uratowania życia twojego i twojej mamy. Dotrzeć, by okazać im wdzięczność, opowiedzieć o tych, którzy przeciwstawili się morderczej machinie drugiej wojny światowej. O to Lili walczyła od początku. Od momentu, kiedy zaczęła szukać Niemki Irmgard Wieth, która uratowała ją od śmierci, by podziękować jej, pomóc, a później uhonorować Medalem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Ocalić dla historii Maxa Kohla, u którego w getcie Cecylia Stern szyła skórzane płaszcze dla Gestapo i metropolitę arcybiskupa Andrzeja Szeptyckiego, który znalazł dla nich schronienie w klasztorze.
- To mój obowiązek - powtarzała. - Często pytałam Boga o powód, może cel mojego ocalenia. Czy to przywilej, czy może upośledzenie?
Myślę, że było jej ciężko, ale zawsze wiedziała, jaki w tym sens i cel. I szła konsekwentnie w jego kierunku. Nigdy nie zapominając, kim i skąd jest. A często ją o to pytali.
- Jestem Polką i jestem krakowianką, a fakt, że jestem Żydówką, to moja osobista sprawa, tradycja i pamięć - powtarzała niezmiennie. I przypominała, jak kiedyś nagradzali ją w ambasadzie w Londynie i przyszło wiele ważnych osób, odczytywali ważne listy, gratulacje. Nie wiedziała w sumie, w jaki sposób ma przemówić, w końcu wszyscy usłyszeli:
- Mieszkam tyle lat w Anglii, dostałam paszport angielski i to, że mam obywatelstwo angielskie, to faktycznie mogłoby być powodem do dumy. Ale ja jestem i zostanę zawsze Polką. Dlatego że to, co polskie jest mi bliższe niż to, co angielskie. Czuję wdzięczność za wszystko, co Anglia zrobiła dla mnie i mojej matki. Dla takich jak ja. Ale kiedy na koncercie słyszę Williamsa, a z drugiej strony Chopina, to mnie wzrusza Chopin. Kiedy słyszę piękne sonety Szekspira, raduję się, ale jak czytam Mickiewicza, moje serce robi się gorące.
Jednej jedynej rzeczy nie toleruję. Kiedy przedstawiają mnie w Polsce jako polską Żydówkę. Przepraszam, jestem Polką, jestem krakowianką, a moje wyznanie należy do moich prywatnych spraw. Kiedyś po tych słowach Ryszard Kaczorowski zerwał się z miejsca, by mnie przytulić.
W tekście wykorzystałam fragmenty książki o Lili, która ma się ukazać w tym roku (autorzy: Katarzyna Kachel, Maciej Kwaśniewski, prof. Aleksander B. Skotnicki). Pracowała nad nią do ostatnich chwil życia.