Monika Stachowska: Jestem endorfinową ćpunką [ROZMOWA]

Rafał Rusiecki
- Piłka ręczna to coś najpiękniejszego, co spotkało mnie w życiu. Jest długa lista rzeczy, których nie obstawiałam, a które wydarzyły się dzięki piłce ręcznej - mówi Monika Stachowska, była szczypiornistka trójmiejskich klubów, w rozmowie z "Dziennikiem Bałtyckim".

Jeśli Moniki Stachowskiej nie można spotkać już na boisku, to gdzie?
W pracy (śmiech). Można mnie spotkać w pracy. Moja firma cały czas robi nabór nowych pracowników, więc zapraszam. Można mnie spotkać na plaży, dlatego że biegam. Można mnie spotkać w fitness klubach, dlatego że ćwiczę. Można mnie spotkać w halach sportowych, ponieważ jestem kibicem piłki ręcznej. Otwieram się też na nowe dyscypliny. Koleżanka z pracy zachęca mnie, żebym poszła w Gdyni na mecze futbolu amerykańskiego. Można mnie spotkać w kinie. Niedługo otwieram sezon teatralny. Próbuję robić wszystko, na co nie mogłam sobie pozwolić, bo miałam za mało czasu, będąc wyczynowym sportowcem.

Piłka ręczna przeszkadzała?
Nie przeszkadza, bo to najlepsze, co mogło mi się w życiu przytrafić. Niestety nie mogę tego robić do emerytury. Gdybym do 65. roku życia mogła, to absolutnie grałabym tylko i wyłącznie w piłkę ręczną. To jest genialny sport, mimo tego że wymaga wielu poświęceń. To genialny sposób na życie, dlatego że przełamuje bariery między ludźmi. Według mnie takich przyjaźni, pomimo wszystko, nigdzie nie jest się w stanie nawiązać, jak właśnie na płaszczyźnie sportowej. Może jeszcze w grupie ludzi, których łączy wspólna pasja. W sporcie można znaleźć cały przekrój społeczeństwa. Mówię o różnym statusie społecznym, intelektualnym, o różnym wykształceniu, zainteresowaniach. A jednak jest coś, co łączy - sport, piłka ręczna.

Czym się teraz Pani zawodowo zajmuje?
Pracuję w firmie, która zajmuje się odszkodowaniami lotniczymi na podstawie jednej z regulacji unijnych. Akurat teraz zajmuję się rynkiem francuskim. Gdzieś tam jest to kolejna dawka motywacji, aby mówić jeszcze lepiej w tym języku. Zaczęłam już zapominać, a to jest przecież coś co mnie pozycjonuje na rynku pracy.

Jak tam Pani trafiła?
Z ogłoszenia, jak szary Kowalski (śmiech). Była to jakaś moja kolejna rozmowa rekrutacyjna. Miałam ten komfort, że mogłam wybierać i wybrałam to co, było najbliżej hali AWFiS. Aby szybko po pracy biec na trening. Aby przed pracą wybrać się na siłownię. Aby cały czas to łączyć. Nadszedł jednak taki moment, kiedy to wszystko zaczęło mi się rozjeżdżać i kiedy trzeba było postawić na jedno, na to, co w przyszłości da mi chleb. Jak każdy człowiek muszę pracować. Niestety, nie jestem piłkarzem nożnym, który jeśli dobrze zainwestuje swoje pieniądze, może robić nic albo po prostu wybierać, co chce. Postanowiłam zrobić ten krok wcześniej, bo oprócz pracy i kariery sportowej jest jeszcze rzecz najważniejsza, czyli życie prywatne. Postanowiłam przewartościować to wszystko. Piłka ręczna musiała na pierwszym miejscu ustąpić miejsca życiu prywatnemu.

I jak to życie po piłce ręcznej wygląda teraz?
To życie standardowego Polaka. Od poniedziałku do piątku praca, praca i dom. Jestem po czterech wolnych weekendach i to jest coś niesamowitego. To cudowne, kiedy wstaję rano w sobotę i ja nic nie muszę. Oczywiście mam mnóstwo obowiązków, które sobie sama narzucam. Jestem osobą zdyscyplinowaną i nigdy bym nie doszła do tego, do czego doszłam w sporcie, gdyby było inaczej. Możliwość wyboru jest jednak genialna. To jest w końcu czas dla mojej rodziny i przyjaciół. Moja rodzina mieszka w Toruniu. To bardzo blisko, a jednak bardzo daleko. Wiele momentów ważnych, dobrych i smutnych, opuszczałam. Teraz chcę w tym wszystkim uczestniczyć.

Długo łączyła Pani pracę z profesjonalnym uprawianiem piłki ręcznej?
Od zawsze. Ja nigdy... Nie. Tak, był okres w moim życiu, kiedy tylko grałam. To było, kiedy występowałam w lidze francuskiej. Wcześniej uczyłam się i grałam, studiowałam i grałam. Był też taki moment, że studiowałam, grałam i zaczęłam pracować. Potem pracowałam i grałam. We Francji uczyłam się języka i uczestniczyłam w różnych aktywnościach klubu, do których byłam zobowiązana, czyli na przykład prowadzenie zajęć z dziećmi. Faktem jest, że nigdy nie wypiłam tyle kaw w południe, co w trakcie mojego kontraktu we Francji (śmiech). To jest jednak genialny element tamtejszej kultury. Francuzi nie mają pół godziny przerwy obiadowej, tylko godzinę. Mają też 35-godzinny tydzień pracy. Pracowałam też w Szczecinie, bo taki był warunek kontraktu, żeby po dwóch latach wrócić na rynek pracy. Wracając do Trójmiasta, nie pracowałam tylko przez pierwszy okres, bo chciałam spełnić swoje marzenie i jechać na igrzyska olimpijskie. Miałam bardzo dużo zgrupowań i było to niemożliwe do połączenia. Niestety, zabrakło tych dwóch bramek w meczu z Rosją (w 59 minucie był jeszcze remis 25:25 - przyp. aut.). W marcu 2016 roku wróciłam po nieudanych kwalifikacjach, zakończył się sezon i zaczęłam szukać pracy. Od października jestem pełnoetatowym pracownikiem, a jeszcze do niedawna także wyczynowym sportowcem.

Która to Pani praca?
Ale nie mówimy o rozwożeniu paczek, o byciu hostessą w supermarkecie?

Bywało i tak?
Oczywiście, że tak. Nie jest tajemnicą, że mój klub, w którym zaczęłam grać - Start Gdańsk, miał problemy finansowe. Musiałam sobie pomóc. Po prostu potrzebowałam pieniędzy, żeby się utrzymać. Byłam hostessą w supermarkecie, układam towar na półkach. To była praca przez agencję studencką.

A jeśli mówimy o miejscach, gdzie miała Pani umowę o pracę?
To... Chwileczkę, muszę policzyć. (liczy na palcach) Teraz mam piątą taką pracę. W tak zwanym międzyczasie wyjechałam jeszcze na program studencki do Stanów Zjednoczonych, na cztery miesiące. Byłam tam ratownikiem na basenie, bo zrobiłam sobie uprawnienia. Pracowałam tam w kasynie. Wróciłam jednak później do piłki ręcznej, z językiem angielskim i nowymi umiejętnościami, które nabyłam. Uczyłam się angielskiego z książek, nawet nie z internetu, którego wówczas nie było. Oczywiście kosztowało mnie to dużo wysiłku, ale teraz wiem, że dzięki tamtemu poświęceniu - że robiłam jednocześnie rzeczy dwie, trzy lub pięć - mogę decydować, co chcę robić dalej. Mam dalej jakiś plan na własny rozwój. To jest fajne, bo to mnie napędza, nakręca i daje flow (uniesienie - przyp. aut.). Nic mi nie da takiego flow, jak piłka ręczna. Chociaż nie... Myślę, że urodzenie dzieci, to bieganie w amoku przy nich, czyli totalny armagedon. Zawodowo muszę sobie sama dokładać emocji. Na pewno jestem endorfinowym ćpunem. Jestem uzależniona od pozytywnych emocji, jakie daje uprawianie sportu. Próbuję każdej dyscypliny. Ostatnio byłam na ściance wspinaczkowej z koleżanką z pracy. Czeka mnie squash. Mam nadzieję, że wrócę do kitesurfingu, bo uczę się od dwóch lat z bardzo miernym skutkiem. Teraz może będę miała więcej czasu, żeby zacząć w końcu pływać, a nie być ciągle w wodzie.

Mam wrażenie, że to nie jest dobra reklama piłki ręcznej. Wiadomo, że to nie jest piłka nożna. Ale czy to jest tak, że czołowa polska szczypiornistka nie jest w stanie sobie odłożyć na życie?
Jest. To ja sobie teraz wybieram, co chcę robić i gdzie chcę pracować. Mogę podjąć decyzję, czy chcę przyjechać rowerem do pracy czy po prostu zatankować auto. I jazda rowerem dwa razy w tygodniu jest tutaj moją decyzją, a nie to, że nie stać mnie na utrzymanie samochodu. Niestety, takie problemy dotyczą przeciętnego Polaka, który wchodzi na rynek pracy. Uważam, że bez sportu nie byłabym w miejscu, w którym obecnie jestem. Byłabym w innym. W jakim? Nie wiem. Możliwe, że nawet nie opuściłabym mojego rodzinnego miasta Torunia. Możliwe, że wyjechałabym na Wyspy jako element fali emigracji. Na pewno nie mam zawodu „córka” i wiedziałam, że to mi nie grozi. Musiałam sama organizować własne życie. Podkreślam więc jeszcze raz, że piłka ręczna to coś najpiękniejszego, co spotkało mnie w życiu. Nigdy nie spodziewałam się, że naukę kolejnego języka obcego, francuskiego, rozpocznę w wieku 29 lat. Jest długa lista rzeczy, których nie obstawiałam, a które wydarzyły się dzięki piłce ręcznej. Moje dzieci na pewno będą uprawiały jakiś sport, ale same zdecydują, czy będą chciały go uprawiać w zakresie wyczynowym, czy nie. To będzie ich decyzja, bo nie każdy musi być sportowcem. Widzę jednak jak sport uczy funkcjonowania wśród ludzi. Uczy przełamywania własnych barier. Mnie nauczył także, że jeśli ma się marzenia, to warto próbować. Tyle, że realne marzenia. Ja na przykład w wieku 36 lat lekarzem już nie zostanę (śmiech).

To gdzie jest ten Pani zawodowy sufit?
Najważniejsza jest droga, bo wejście na samą górę oznacza, że wtedy zaczyna się szukać nowych celów. Jestem w drodze. Mam parę opcji, które wybieram, sprawdzam siebie. Możliwe, że zmienię branżę. Mój czas na podjęcie decyzji się kurczy. Zobaczę, czy będę kolejne pomysły realizować. Trochę enigmatycznie, ale po co mówić o rzeczach, które mogą się nie wydarzyć. To nie ma sensu.

Kontakty i znajomości ze środowiska piłki ręcznej pomagają?
Oczywiście, że tak. Warto jednak podkreślić, że to nie jest tak, że jak sportowiec kończy karierę, to rozdzwania się telefon. To nie jest tak, że nagle każdy chce cię zatrudnić w klubie, jako trener, jako kierownik, jako menedżer. Sportowcy muszą być samodzielni. Jeśli ktoś tego nie zrozumie, to wróci z ostatniego meczu, treningu, usiądzie w fotelu i poczuje ogromną pustkę. Jeśli się samemu nie zorganizuje, to nic dalej nie będzie. U mnie ta różnica polegała na tym, że w poniedziałek poszłam do pracy, a później miałam po prostu wolny weekend. Przebiega to u mnie bardzo płynnie. Mam głowę pełną pomysłów. Zaczęłam prowadzić swój kalendarzyk. Nie wpisuję tam tylko wizyt u dentysty, ale zapisuję gdzie i z kim się umówiłam. Generalnie jest tego tyle, że zaczynam się gubić.

Monika Stachowska, Karolina Siódmiak i Karolina Kalska. Coś łączy te piłkarki, które nie dokończyły sezonu w gdańskim zespole?
Nie. Ludziom się wydaje, że jesteśmy osobami publicznymi. Ja uważam, że jestem osobą pseudopubliczną. Nie mam przecież medalu mistrzostw świata, Europy czy igrzysk olimpijskich. Ja grałam tylko dwa półfinały mistrzostw świata, niestety. (śmiech) Generalnie, każdy ma swoje życie. Jesteśmy sportowcami i oprócz tego, że pojawia się moje zdjęcie w gazecie, materiał w telewizji, to tak samo jestem osobą, która musi włączyć odkurzacz, zapłacić rachunki lub wziąć szmaty i umyć podłogę. Proszę mi wierzyć, że wyczynowe uprawianie sportu to robienie wszystkiego z kalendarzem. My też chcemy żyć. Też jesteśmy kobietami, żonami, partnerkami, ciociami. Spełniamy wiele ról społecznych. To nie tak. Kiedy wiedziałam już, że będziemy grać w drugiej części tabeli, to moja przydatność w zespole była mniejsza. Wiem, że zespół, który został, doskonale sobie poradzi i że zajmie siódme miejsce. Patrzę na to w ten sposób, że przynajmniej zwolniłam miejsce, które w cudzysłowie blokowałam. Moje następczynie mogą nabywać doświadczenie i się rozwijać.

Żałuje Pani, że wyszło to tak w środku sezonu?
Nie. To była bardzo przemyślana decyzja. Nigdy niczego nie robię pochopnie. Coś tam kiełkuje, dojrzewam do decyzji i dopiero ją podejmuję. Pamiętam słowa profesora Władysława Bartoszewskiego „Warto być przyzwoitym” i ja jestem przyzwoita wobec samej siebie. Mam swój wewnętrzny system wartości i jeszcze mnie życie nie zmusiło, żebym była przeciwko niemu. Oby tak się nie stało.

Jeśli prześledzić Pani klubowe dokonania, to może się Pani czuć spełniona. Medale mistrzostw Polski, krajowe puchary. Ale wszystkie te wyróżnienia z klubami z Trójmiasta i Szczecina. Skąd ten sentyment do północy Polski?
Zawsze kochałam wodę i morze. Śmieję się, że z Trójmiasta wyjechałam do Brestu, czyli z zatoki wyjechałam nad ocean. I tak sobie wracałam na raty. Z Brestu wracałam do Gdańska przez Szczecin. To był taki pit stop, przystanek. Większość Polaków myśli, że tam morza nie ma, ale mimo wszystko jest Zalew Szczeciński, duży zbiornik wodny. Tak to się ułożyło. Teraz, kiedy nabieram do tego wszystkiego dystansu, uważam, że jestem bardzo spełnionym sportowcem. Już tak nie dramatyzuję, że nie udało się pojechać na igrzyska olimpijskie i że prawie grałam w Lidze Mistrzyń. Z Brestem awansowałyśmy do Ligi Mistrzyń, miałyśmy tam wystąpić, ale klub niestety ogłosił upadłość. Czasami tak się dzieje. Gdyby ludzkość miała tylko takie problemy, to byśmy byli wszyscy bardzo szczęśliwi.

A to chyba zmiana jest z tym nastawieniem?
Do niedawna strasznie to przeżywałam. Ile można wyć z powodu braku wyjazdu na igrzyska? Ludzie mają poważniejsze problemy. W pewnym momencie stwierdziłam, że muszę się opanować i wejść w rolę osoby dorosłej. Życie toczy się dalej i tyle. Może kiedyś pojadę na igrzyska jako kibic. Czuję się spełniona, absolutnie.

Przez dwa sezony grała Pani we wspomnianym Breście, we francuskim klubie Handball feminin Arvor 29. Jak wspomina Pani tę zagraniczną przygodę?
Mam duży sentyment do Francji. Możliwe, że mój obiektywizm do tego kraju i jego kultury jest równy zeru. Jestem kompletną frankofilką. Oglądam wszystkie filmy francuskie, nawet najgorsze szmiry. Staram się być na bieżąco z tym, co dzieje się w tym kraju: słucham muzyki, czytam artykuły itd. Tęsknota za Francją jest cały czas. Byłam na razie tylko raz w odwiedzinach u koleżanki. I to też nie w Bretanii, ale na południu, w Nicei. Mam nadzieję, że w te wakacje uda się dojechać na Koniec Świata. Region, do którego się wybieram nazywa się w tłumaczeniu koniec świata. Ten sentyment pewnie bierze się też z tego, że pierwszy raz mogłam tam grać z dziewczynami, które były na igrzyskach olimpijskich. Pamiętam, kiedy po pierwszym sezonie dołączyła do nas Alexandra Lacrabčre. To jest teraz gwiazda reprezentacji Francji, wicemistrzyni olimpijska. Biegałyśmy razem na stadionie, bo miałyśmy zbliżoną wydolność. To był ten moment, kiedy spotkały się moja wydolność z jej wzrastającą wydolnością (śmiech). Mogę się więc pochwalić, że biegałam tak jak Lacrabčre. Niestety, moja wydolność później spadała, a jej umiejętności szybkościowe rosły.

Czy piłka ręczna we Francji i Polsce to są dwa światy?
Nie. Tylko tam jest inna selekcja. Szkolenie od początku jest też inne. Pierwsza rzecz, jaka mi się tam rzuciła w oczy, że prosty element techniczny - zwód - jest zupełnie inaczej robiony przez młode dziewczyny. One są po prostu inaczej uczone. Tymczasem u nas przychodziły dziewczyny do zespołów seniorskich z naleciałościami i techniką, która już się nie sprawdza. Ciężko wtedy uczyć się czegoś od nowa. U niektórych osób można to jeszcze zmienić, a u innych już nie. Ja wiem, z jakimi elementami było za późno w moim przypadku. Nadrabiałam to walecznością, ambicją, bo to było coś, co mogłam jeszcze rozwinąć. Umiejętności nie mogłam już sobie dokupić w internecie (śmiech).

A tak ogólnie to czego Pani zazdrości Francuzom?
To tak, 35-godzinnego tygodnia pracy, systemu socjalnego i mają też dłuższy urlop. Dzięki temu są mniej zestresowani niż my. Każdy pędzi, ale my Polacy bardzo, bardzo dużo i ciężko pracujemy. W dużo większej mierze poświęcamy nasze życie prywatne. A to nie tak, że sobie wymyśliliśmy wakacje na Karaibach, tylko po to, aby móc jechać na Hel. Takie są na razie realia. Wszystko zaczyna się zmieniać na lepsze, natomiast nie będę zaklinać rzeczywistości. Nie będę kłamać, że już dogoniliśmy ekonomicznie tzw. starą Unię Europejską.

Ma Pani na koncie 121 meczów w reprezentacji Polski. To wiele wspomnień...
Nawet nie wiem, kiedy to minęło. Nie wiem, po prostu nie wiem. W reprezentacji grałam w najlepszej drużynie. Miło wspominam oczywiście tę francuską, ale jestem patriotką. Dla mnie patriotyzm w dzisiejszych czasach to kultura, świadomość, kupowanie produktów regionalnych. Jeśli nie robi mi różnicy w portfelu kupienie produktu, który został stworzony w Polsce, od tego sprowadzonego z zagranicy, to wybieram ten pierwszy. Pieniążki zostają w mojej dzielnicy, mieście, kraju. W kinie też wolę najpierw wybrać polski film. Jeśli chcemy, żeby było fajnie, a mamy wszystko, aby tak się stało, to trzeba zacząć od siebie.

Ale co z tą reprezentacją Polski?
W pewnym momencie to była taka moja rodzina. Spędzałam z dziewczynami dużo więcej czasu, niż z moimi bliskimi. To jest coś, co już nie wróci. Myślę, że im więcej czasu upłynie, tym bardziej będę tę kadrę gloryfikować. Razem przeżyłyśmy niesamowite chwile. Wydaje mi się, że tylko urodzenie dziecka i jego wychowywanie, jest w stanie zapewnić takie emocje. Cała historia kadry z „Łysym” z jego sztabem (z Kimem Rasmussenem - przyp. aut.) to historia zbieraniny, która przeszła pewną selekcję. Nauczono nas, że można, że wszystko jest możliwe. Gdzieś tam wdarłyśmy się na salony piłki ręcznej. To pewien fenomen, bo na mistrzostwach świata w 2013 i 2015 roku byłyśmy najstarszą reprezentacją. W Danii byłyśmy jeszcze starsze niż dwa lata wcześniej w Serbii, a mimo to byłyśmy w półfinałach. Niesamowite. W tej kadrze było pięć-sześć zawodniczek, które grały w zagranicznych klubach. Zagrał chyba też element osobowościowy. Organizacja się sprawdzała. Każdy był w tej kadrze ważny i każda wiedziała, po co tam się przyjeżdża na zgrupowania. Treningi były cholernie ciężkie. Była dyscyplina. Kim jest bardzo wymagającą osobą, jest cholerykiem. Nie owija w bawełnę i jak jest źle to to mówi. Nie mówi, że kwiatki krzywo rosną, tylko że ktoś źle je zasadził.

Takich właśnie trenerów w kobiecych drużynach potrzeba?
Z mojego doświadczenia zawodniczego powiem, że dobry trener to taki, który przyjedzie i przytuli, kiedy jest źle, ale nie zagłaska. Ale także taki, który uderzy w stół, kiedy trzeba to zrobić. Pozostaje kwestia zawodniczki, która może się obrazić i wtedy to jest problem zawodniczki. Kim zrobił to świetnie. Dokonał wstępnej selekcji wytrzymałości psychicznej. Tak to już jest, że jeśli chce się coś zrobić na imprezie rangi mistrzostw świata, to nie jest to coś dla osób słabych psychicznie. Często wygrywa ten, któremu ręka w decydującym momencie nie zadrży. Chyba tą walecznością wygrywałyśmy. Z perspektywy czasu widzę, że wówczas wszystko było przeciwko nam. Miałyśmy tylko cztery zawodniczki, które miały doświadczenie dwuletnie w ligach zagranicznych. A to dużo i mało. Byłyśmy najstarsze. Poza tym polska liga jest ligą przeciętną, nie zamierzam tego ukrywać.

Czyli te dwa czwarte miejsca, tak blisko podium, nie wywołują rozgoryczenia?
Nie, nie, to ogromna radość. Gdzieś tam są jeszcze przemyślenia, że te czwarte miejsca za cztery, osiem, dziesięć lat, nie będą wspominane jako najlepsze miejsce polskiej reprezentacji. Życzę sobie, aby było przyćmione większymi sukcesami.

Właśnie. Jaką przyszłość widzi Pani przed obecną reprezentacją Polski?
Na pewno na razie potrzebujemy czasu. Nie będę zaklinać rzeczywistości, że na pewno wygramy w czerwcu z Rosjankami mecz eliminacyjny do mistrzostw świata. Nie oszukujmy się, to mistrzynie olimpijskie. Rosja od zawsze była mocna, liga jest najlepiej opłacana. Jest tam inny rodzaj współpracy na linii trener-zawodnik. Aczkolwiek najlepszy zespół rosyjski GK Rostów-Don zatrudnił teraz trenera francuskiego, byłego trenera Karoliny Siódmiak. Są więc generalnie otwarci na zmiany. Z reprezentacją Rosji udało nam się dwa razy wygrać, trzeci już nie. Ten trzeci, najważniejszy, mecz eliminacyjny do igrzysk olimpijskich. W sporcie cuda się zdarzają i liczę na to w czerwcu. Chodzę jednak twardo po ziemi i na chwilę obecną Rosjanki nie są w naszym zasięgu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Monika Stachowska: Jestem endorfinową ćpunką [ROZMOWA] - Plus Dziennik Bałtycki

Wróć na stronakobiet.pl Strona Kobiet