W wielce niesolidnym świecie, w dodatku w chaotycznej krainie, solidny film powinien cieszyć i radować. Cóż z tego, skoro temat, jaki podejmuje i bohaterka, którą sobie wybiera mają potencjał na duże, przepełnione znaczeniami, „oscarowe” kino. Przejście się po nich „po wierzchu” pozostawia więcej rozczarowań, niż spełnień.
Chwała Marii Sadowskiej (absolwentce m.in. łódzkiej Szkoły Filmowej) za dostrzeżenie w historii Michaliny Wisłockiej materiału na opowieść cenną dla współczesnego widza. Zgodnie z polską przypadłością obniżania wartości temu, co rodzime, na rzecz roznamiętniania się podawaną nam w koncernianym pudełku „światowością”, swojską Wisłocką odesłaliśmy na półkę z przaśnymi ciekawostkami PRL-u, za znacznie bardziej godną naszej nowoczesności uznając choćby Sashę Grey. Nasłuchaliśmy się i naoglądaliśmy amerykańskiej i zachodnioeuropejskiej rewolucji seksualnej, tymczasem w latach 70. ubiegłego wieku - kiedy butelka coca coli w dłoni porucznika Borewicza stanowiła silniejszy impuls erotyczny niż cały zestaw gadżetów ze współczesnego sex-shopu - mieliśmy nad Wisłą nie tylko seksualny przewrót, ale tornado, przy którym zachodnia rewolucja to ledwie napisy w czołówce pornograficznej produkcji. Zacofaniu, tradycyjnie, oddawaliśmy się przez lata, ale gdy przyszło nadrabiać zaległości, to, w równie charakterystyczny dla nas sposób, drogę od króla Ćwieczka do wibratora pokonywaliśmy w sposób skokowy. I to głównie przy pomocy jednej książki.
Reżyserka wraz ze scenarzystą (Krzysztof Rak) są pięknie zafascynowani swoją bohaterką, dopracowali też w szczegółach realia epoki, w której produkcja się rozgrywa. Gorzej wyszło wyrażenie zmagań pani doktor z systemem i rodzimą mentalnością, ale może dlatego, że z dzisiejszej perspektywy trudno to sobie wyobrazić. Ot, oglądamy miłą panią od miłowania, która stara się przekonać kilku zaskorupiałych hipokrytów, iż ograniczanie poszukiwania w seksie przyjemności prowadzi do frustracji, a zmowa władzy z Kościołem, polegająca na unikaniu konfliktu (a to według autorów filmu jedna z głównych przyczyny nie wydawania „Sztuki kochania”) jest drogą do powszechnego nieszczęścia wstecznictwa i aborcyjnego podziemia. W wersji Sadowskiej i Raka są to jednak bardziej utarczki z uporem niezbyt rozgarniętych panów w brzydko skrojonych garniturach i zaniedbaniami w edukacji niż wyłom w systemie i wydobycie z mroków przemilczania tak ważnej sfery naszego istnienia, czym de facto działalność Michaliny Wisłockiej się okazała. Nazbyt łatwa to batalia, dlatego niektóre elementy tracą moc, jak finałowy, jeden z najciekawszych fragmentów filmu, potwierdzający siłę zjednoczonych kobiet w konfrontacji z pewnymi siebie mężczyznami.
Twórcy filmu prowadzą nas od scenki do scenki z życia bohaterki, bardzo chcieli przekazać jak najwięcej faktów z jej barwnego życia, niemal wszystko ze sobą równoważąc, ale nie nadbudowując walki Wisłockiej, nie „dodrapawszy” się pod powierzchnię tracą gdzieś napięcie, nie oddają dramatu. Szczególnie widać to w sytuacjach trudnych (np. rodzicielskich konsekwencjach trójkąta, w jakim Wisłockiej zdarzyło się żyć), które twórcy rozwiązują albo nader miałko, albo po prostu ucinając wątek. W dobie dominujących światopoglądowych narracji, rzecz jasna, przedstawicielom najrozmaitszych nurtów - od różnych odłamów feminizmu po propagatorów ponownego przetwarzania przemysłowej produkcji, np. zasłonek w sukienki - będzie bardzo łatwo się do tego filmu „podpiąć” i znaleźć tu własne odczytania. Ale widz poszukujący w kinie emocjonujących ludzkich losów i wynikających z nich głębszych przesłań niż pogadanek, może poczuć się znużony.
Aktorsko „Sztuka kochania” to popis Magdaleny Boczarskiej, która obdarza swoją postać fantastyczną energią, jest równie przekonująca, gdy zapomina się w ekstazie, jak i wtedy, gdy potrząsa swoimi przeciwnikami. Wspaniale jest przekonać się jak doskonale wygląda na ekranie Justyna Wasilewska (znamy tę aktorkę w Łodzi ze sceny Teatru im. S. Jaracza), zapada w pamięć też Karolina Gruszka. Panowie pozostają zaś na poziomie przyzwoitości. Warto zauważyć zajmującą „poskładaną” ścieżkę dźwiękową, przypominającą, że reżyserka filmowa to w końcu również muzyk i osoba w muzyce zakochana.
Sadowska, idąc tropem słów Wisłockiej, przekonuje, że nie o seks tu idzie przede wszystkim, lecz o miłość - pewnie dlatego najlepiej w filmie wypadają sekwencje między Michaliną a Jurkiem (Eryk Lubos). Trudno się też nie zgodzić z przekonaniem, że gdyby ludzie więcej czasu poświęcali na bliskość, uczucia, seks, a mniej na naprawianie innych i rozprawianie o ich „normalności”, żyłoby nam się łatwiej, serdeczniej i przyjemniej. Lecz co ciekawe, nie zmieniło tego nawet to, że obecnie kobiety nie tylko orgazm dobrze znają, ale się go bezwzględnie domagają. Dziś pewnie przydałaby nam się ponownie nie tylko Wisłocka, ale i jakiś Wisłocki.
OCENA: 4/6
Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej,
Polska, biograficzny,
reż. Maria Sadowska
Plotki, sensacje i ciekawostki z życia gwiazd - czytaj dalej na ShowNews.pl
- Wielki powrót Ireny Santor na salony! Wszyscy patrzyli tylko na nią | ZDJĘCIA
- Pogrzeb Jadwigi Barańskiej w USA. Poruszające sceny na cmentarzu | ZDJĘCIA
- Gojdź ocenił nową twarz Edyty Górniak. Wali prosto z mostu: "Niech zmieni lekarza!"
- Na górze paryski szyk, a na dole… Nie uwierzycie w to, jak Iza Kuna wyszła na ulicę!