Magdalena Cielecka: Kocham teatr, ale to życie jest moją największą miłością

rozm. Ryszarda Wojciechowska
Sylwia Dąbrowa
Z aktorką Magdaleną Cielecką nie tylko o jej nowej roli w filmie „Zjednoczone Stany Miłości”, który właśnie wszedł na ekrany, rozmawia Ryszarda Wojciechowska.

Co mężczyzna może wiedzieć o kobiecie?
Wszystko.

O to samo przed chwilą pytałam Tomasza Wasilewskiego, reżysera filmu „Zjednoczone Stany Miłości”, w którym Pani zagrała. To niezwykle intymna opowieść właśnie o kobietach.
Tomka poznałam dużo wcześniej, zanim jeszcze zaproponował mi tę rolę. Od lat się przyjaźnimy, spędzamy razem wiele czasu. Mamy podobny punkt widzenia nie tylko na filmy i sztukę. Kiedy zobaczyłam jego debiut filmowy „W sypialni”, pomyślałam - o rany, skąd w takim młodym mężczyźnie potrzeba zrobienia takiego filmu o kobiecie? Nie miałam więc wątpliwości, kiedy mi zaproponował rolę w „Zjednoczonych Stanach Miłości”. Scenariusz tego filmu był jeszcze dojrzalszy i bardziej skomplikowany, niż w przypadku jego poprzednich filmów. Bo Tomek przez kilka lat bardzo dojrzał i rozwinął się.

Na festiwalu Berlinale tym filmem, jak pisano, zachwyciła się przewodnicząca jury Meryl Streep. To prawda, czy jest w tym sporo legendy medialnej?
Zachwyciła się nim naprawdę. Bo to jury pod jej przewodnictwem przyznało naszemu filmowi Srebrnego Niedźwiedzia. Potem usłyszeliśmy, nie pamiętam tylko, czy od Małgosi Szumowskiej, która też była w jury, czy właśnie od Meryl Streep, że po obejrzeniu filmu jury od razu wiedziało, że z festiwalu w Berlinie wyjedziemy z jedną z głównych nagród.

Tomasz Wasilewski jest raczej otwarty na sugestie aktorki co do roli? Czy może sam wie, jak to najlepiej zagrać?
Jeśli jest czegoś pewien, to broni tego i dyskusje się kończą. Ale to reżyser, który współpracuje z aktorami. I przy tym czujemy, że nie jesteśmy marionetkami w jego rękach.

Dwa lata temu sądziła Pani, że kariera utknęła w martwym punkcie. I nagle ta zła passa się skończyła. W ostatnim czasie były role w serialach i w filmach.
Nagrałam się w tym roku. Poza „Zjednoczonymi Stanami Miłości” na ekrany kin wejdą jeszcze dwa filmy z moim udziałem: „Gwiazdy” w reżyserii Jana Kidawy-Błońskiego i „Dzień czekolady” Jacka Bławuta. Ten ostatni to film dla młodego widza.

I to trzy, mocno różniące się od siebie role?
Skrajnie, powiedziałabym nawet. Nie mogę zdradzić, kogo gram w „Dniu czekolady”. Bo chodzi o to, żeby do końca nie było wiadomo, kogo właściwie w tym filmie gram. Ale już bardziej zaskakująco nie da się mnie obsadzić.

A w „Gwiazdach” u Kidawy-Błońskiego?
Gram matkę głównego bohatera, Jana Banasia. W roli mojego syna - Mateusz Kościukiewicz. To historia piłkarza z Górnika Zabrze, jego pogmatwanych losów prywatnych i zawodowych, a także skomplikowanego czasu PRL. Zaczynamy od wczesnych lat czterdziestych, kończymy na osiemdziesiątych. To była dla mnie ciekawa przygoda, także dlatego, że to film kostiumowy. Zmieniały się czasy, zmieniała moda. I ja się zmieniałam na planie, bo raz byłam odmładzana, raz postarzana.

Czy można zaryzykować, że teatr to Pani największa miłość?
Nie (śmiech). Życie to moja największa miłość. Ale bardzo kocham teatr. Nie wyobrażam sobie życia bez niego. Teatr jest takim domem, a raczej portem, z którego wypływa się do innych wyzwań.

A kino Pani w pewnym momencie nie rozczarowało tym, że niewiele oferowało? I tym, że nie przyniosło takiej jednej mocnej roli, z którą by się Pani widzom kojarzyła.
Mam nadzieję, że moje życie się nie kończy. I jeśli na łożu śmierci uda nam się porozmawiać, to może wtedy spróbujemy to ocenić.

Uciekam więc w lżejszy temat. Jak Pani sobie tłumaczy ogromne zainteresowanie swoją osobą plotkarskich portali i tabloidów? Rozumiem, że ktoś się bardzo o to stara. Ale nie Pani.
To pytanie do tych, którzy czytają takie portale i tabloidową prasę. Ja tego zainteresowania sobą nie rozumiem. Zwłaszcza że żyję sobie normalnie. Nie ukrywam tego, kim jestem i co robię. Prawdę powiedziawszy nie przeszkadza mi to. Nauczyłam się z tym żyć.

Czy jest rola, której by Pani nie przyjęła albo film? Pamiętam jeszcze dyskusję wokół filmowego „Smoleńska”.
Każdą propozycję się rozważa.

Zgodnie z maksymą, że aktor jest od grania?
Nie wiem, czy od grania. Ale uczciwość wobec zawodu wymaga, żeby każdą propozycję rozważyć. Kiedy dostałam scenariusz filmu „Kac Wawa” z propozycją zagrania, nie powiedziałam od razu nie, choć przeczuwałam, że odrzucę tę rolę. Ale przeczytałam scenariusz, żeby wiedzieć, z czego rezygnuję i być pewną, że podjęłam właściwą decyzję. Bardzo wiele zależy od momentu w życiu, w którym właśnie jesteśmy i od tego, czego potrzebujemy od zawodu. Wyrosłam już z sądów, że nigdy, ale to przenigdy czegoś nie zrobię. Bo nigdy nie wiadomo, co przyniesie życie. Może się zdarzyć, że będziemy potrzebować pracy. I zrobimy coś, czego byśmy wcześniej nie zrobili.

Po dwudziestu latach w aktorstwie wie się niemal wszystko o tym zawodzie?
Mam nadzieję, że nie. Bo gdyby tak było, to by mi się zwyczajnie znudził. Nie chciałoby mi się grać.

A ja nadal, za każdym razem - i mówię to bez kokieterii - mam tę tremę i lekki paraliż, spowodowany tym, czy potrafię to zagrać, czy sobie z proponowaną rolą poradzę.
Na każdej pierwszej próbie mam straszne wrażenie, że nie umiem się poruszać po scenie. Potem to uczucie mija, na szczęście.

To gdzie jest ten wabik w aktorstwie, że się w nim jest, na dobre i na złe?
Nie wiem, czy można mówić o wabiku. To raczej miłość do niego. Lubię się w jakiejś postaci zanurzyć, rozszyfrowywać ją, badać - dlaczego tak postępuje, co w niej tak naprawdę drzemie. I potem jeszcze ten moment spełnienia, jeśli się rola udaje. To są wspaniałe chwile.

Mam wrażenie, że wreszcie odkleiła Pani od siebie łatkę blondynki pięknej, ale chłodnej i zdystansowanej.

Nie starałam się jej odkleić. Nigdy prywatnie nie byłam osobą chłodną, tylko tak mnie postrzegano i obsadzano.
Nadal zresztą jestem tak obsadzana. W tym filmie też gram taką bardzo chłodną kobietę, dyrektorkę szkoły, która ma romans z ojcem jednej z uczennic. Oczywiście moja bohaterka jest taka chłodna do pewnego momentu.
Ja z tym wizerunkiem nie dyskutuję, już przestałam się buntować przeciwko umieszczaniu mnie w takiej właśnie szufladce. Bo wydaje mi się, że w naszym kraju miejscem, gdzie można zamykać stare szuflady i wchodzić w nowe, jest teatr.

W tym filmie spotkała się Pani na planie z Andrzejem Chyrą, swoim byłym partnerem w życiu prywatnym. Każde takie wasze wspólne pojawienie się to dla kolorowych mediów nadal sensacja, chociaż każde z was ma już swoje własne życie. Ale to było fajne spotkanie na planie?
Cudowne i owocne.

Bo Chyra to dobry aktor jest.

Najlepszy w swoim wieku i w tym kraju. A do tego przyjaciel.

ryszarda.wojciechowska@polskapress.pl

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na stronakobiet.pl Strona Kobiet