Katarzyna Bonda: Pamiętam czasy, kiedy na targach książki nikt do mnie nie podchodził [WYWIAD]

Anita Czupryn
Bonda: Dostaję nawet propozycje korupcyjne, żeby osadzić akcję powieści w określonych miejscach
Bonda: Dostaję nawet propozycje korupcyjne, żeby osadzić akcję powieści w określonych miejscach Pawel Lacheta
Jak pożerający ogień potrzebuję zawłaszczyć teren, w którym się znajdę. W taki sposób robię dokumentację do powieści, w taki sposób też piszę. Powiedziałabym - ostateczny - mówi pisarka Katarzyna Bonda.

Boisz się ognia?
Nie. Boję się wysokości i morskich głębin.

W dzieciństwie byłaś podpalaczką?
(Śmiech). Kobietom to się bardzo rzadko zdarza. Ale jako dziecko zobaczyłam pożar i być może w sposób podprogowy to na mnie podziałało, bo przypominało mi się, kiedy pisałam „Lampiony”. Otóż miałam rodzinę na wsi, u której rzadko bywałam; ale akurat byłam z wizytą przy okazji świąt. Pamiętam, że była zima. W domu były piece kaflowe. W jednym pokoju załadowano do pieca za dużo opału i piec się rozpękł. Zadymiło się całe pomieszczenie, ale to, co dla mnie było wtedy najstraszniejsze, to ogień, jaki zaczął wychodzić z pieca. To moment, kiedy można zobaczyć, jaki to jest żywioł, jak wielka jest w nim siła i jak bardzo człowiek w jego obliczu jest słaby. Ogień to żarłoczne zwierzę. Wówczas pożar został szybko ugaszony; gorszy był dym, który szybko się rozprzestrzenił po całym mieszkaniu. Dym jest złudny, bo jego można nie czuć, ale ludzie częściej umierają od zaczadzenia, niż od samego ognia. Myślę, że dawniej ludzie, gdy posługiwali się ogniem i wiedzieli, że muszą go utrzymać, aby ugotować na nim strawę, czy się ogrzać, to bardziej go szanowali. Dziś ognia ani nie doceniamy, ani nie traktujemy z należnym mu respektem.

Dlaczego właściwie swoją tetralogię kryminalną zadedykowałaś czterem żywiołom? „Pochłaniacz” poświęcony jest powietrzu, „Okularnik” - ziemi, teraz w wydanych właśnie „Lampionach” mamy ogień. A w ostatniej części o profilerce Saszy Załuskiej ma być woda.
To jest czterotomowa opowieść o Saszy, kobiecie, która miała w życiu określone przejścia, niesie ze sobą konkretny bagaż życiowy. Jeśli po takich doświadczeniach chce się wyjść na prostą, wyjąć te nogi z przysłowiowej kałuży pełnej błota, to nie da się tak od razu wejść do czystego. Trzeba przejść przez cztery żywioły i wynika to z filozofii I Ching, według której taka właśnie jest kolejność: powietrze, ziemia, ogień, woda. Po traumie, jaką przeżyła moja bohaterka, która to trauma jest genezą i de facto będzie rozwiązaniem zagadki w ostatniej części powieści, najpierw musi znaleźć czyste powietrze. W życiu jest podobnie - po każdym krytycznym, szokującym, niebezpiecznym, nieprzyjemnym, czy niekomfortowym wydarzeniu otwieramy okno i musimy uwierzyć, że wyjście na prostą jest możliwe. Piszę o tym między wierszami w opowieści o Saszy w „Pochłaniaczu”. W „Okularniku” pokazuję, że Sasza musi mocno stanąć na ziemi i zmierzyć się z tym, przed czym ucieka. A nie da się twardo stanąć na ziemi, kiedy nie mierzy się z tym, co się w sobie skrywa. Ludzie mają naturalny odruch uciekania od kłopotów. Próbujemy je racjonalizować, umniejszyć tego potwora, którego się lękamy. Dopiero jednak, kiedy stanie się przed lustrem i zobaczy, że to, co się nam przydarza wynika, jak u Saszy, z konkretnych cech i niezałatwionych spraw, postępujemy tak, jak ona w „Okularniku”. Nie powiem jak, bo może ktoś jeszcze nie przeczytał.

Skupmy się na najnowszej Twojej książce, „Lampiony” i na ogniu.
Ogień ma w sobie siłę oczyszczającą. Dopóki nie spali się, nie unicestwi tych wszystkich elementów, które przeszkadzają, również w metaforycznym sensie, ale też emocjonalnym, dopóty zło będzie w nas tkwiło. To ogień może je zniszczyć, sprawić, że wypali się do szczętu. A potem jest woda - która zmywa wszystko i niesie odnowę, ożywienie. Zatem dopiero po przejściu tych czterech żywiołów Sasza może zacząć nowe życie. Wiesz, nikt wcześniej mnie o to nie pytał, nikogo to nie obchodziło. Jesteś pierwsza i to jest piękne, że akurat ty mnie o to pytasz i to zauważyłaś.

Może to będzie niestosowne, bo ledwo co wyszła trzecia część, a ja już dociekam, co będzie w ostatniej, ale może zdradzisz czytelnikom, co przygotowujesz?
Jak wspomniałam - po samospaleniu trzeba się obmyć, wyczyścić, ale niewiele by to dało, gdyby się nie przeszło wcześniej przez żywioł powietrza i nie uwierzyło w to, że świat może być dobry, że kiedy otwierasz okno, to wpuszczasz świeże powietrze do swojego życia. Zachowanie całego cyklu jest konieczne do odrodzenia się na nowo, do zakończenia destrukcyjnego procesu i rozpoczęcia nowego życia, nowego początku. W moich powieściach jeszcze jeden element, bardziej prozaiczny, łatwo zauważalny, czyli ta przestrzeń kryminalistyczna, gdzie przestępstwo łączy się z konkretnym żywiołem. W „Pochłaniaczu” jest kwestia osmologii, w „Okularniku” - ciało jest w ziemi, a jak nie ma ciała, to nie ma zbrodni, w „Lampionach” są pożary i wybuchy. W ostatniej części, zatytułowanej „Czerwony pająk”, jak już powiedziałaś, będzie dominować woda. Wrócę na wybrzeże, akcja będzie się działa w Gdyni i innych nadmorskich miejscach.

Zastanawiam się, czy to, co piszesz, to są tylko kryminały?
To nie są kryminały. Wątek kryminalny jest wiodący, bo ramy gatunku muszą być zachowane, ale wydaje mi się, że trudno moje powieści zaklasyfikować do klasycznego kryminału. Są to po prostu powieści z wątkiem kryminalnym. Jeśli ktoś oczekuje rasowego produktu, to może nie być zadowolony. Ale ja piszę też dla tych ludzi, którzy dostrzegają to, co ty - że jest to opowieść o kobiecie, trochę dziwna, bo rozłożona na cztery części i w każdej z nich istnieje oddzielna przestrzeń. Być może dopiero po zakończeniu będzie można to wszystko znaleźć i połączyć. Na razie prowadzę czytelnika przez kolejne tomy w określony sposób, starając się podrzucać tropy. Wszystkie te tropy, które podrzucam będą wiązały się w „Czerwonym pająku”. Ale, jak już wspomniałam, konkretne przygody bohaterki w konkretnych tomach, służą mi do czegoś innego - do tego, aby ona przeszła ten cykl. Nawiasem mówiąc, to ciekawe, że ludzie na spotkaniach autorskich, pytają mnie, jak ta Sasza naprawdę wygląda. Bo dałam tylko proste informacje: ma rude, kręcone włosy, piegi, określoną figurę i nie nosi spódnic. I tyle. To czytelnik sobie ją stwarza, to od niego zależy, jaka ona będzie. To jest ta pusta przestrzeń, którą wypełnia sobie czytelnik. O to chodzi. O to walczę.

A Ty wiesz, jak wygląda Sasza Załuska? Ma swój pierwowzór w rzeczywistości?
Wiem dobrze jak wygląda. Ta osoba istnieje fizycznie. I z całą pewnością ją znasz. Kiedy ją zobaczyłam, wiedziałam, że tak właśnie wygląda Sasza. Nie chodzi o osobowość, o zachowanie, ale Sasza jest skórą z niej zdjętą. Kiedy piszę o Saszy, myślę o tej kobiecie.

Teraz sprawiłaś, że nie zasnę, póki nie odkryję, kim ona jest. Ale wracając do żywiołów: ciekawa jestem, który z żywiołów Ciebie niesie? Przy okazji - choć znamy się wiele lat, dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że nie znam ani dnia, ani miesiąca Twojego urodzenia.
Zdecydowanie mój żywioł to ogień. Urodziłam się 26 sierpnia, ale niespecjalnie wierzę w astrologię. Nie jest tak, że rano nie wstanę z łóżka, póki nie sprawdzę horoskopu (śmiech). Ale jest we mnie żywioł ognia. Zaogniam się bardzo, kiedy dochodzi do konfliktów. Są ludzie, którzy łagodzą ten obszar, a ja mam swoje honorowe zachowania. I potem, też jak ogień, czuję się wypalona. W każdą sprawę angażuję się maksymalnie, nie potrafię funkcjonować na pół gwizdka. Wchodzę najgłębiej, jak to możliwe, wiedząc, że w środku muszę płonąć, musi być we mnie rodzaj fascynacji, przerażenia, to musi być silne połączenie. Inspiracja nie jest tu dobrym słowem. Nie mam zbyt wiele wspólnego z powietrzem, nie bujam w obłokach. Potrzebuję, jak pożerający ogień, zawłaszczać teren, w którym się znajdę. W taki sposób robię dokumentację do powieści, w taki sposób też piszę. Powiedziałabym - w sposób ostateczny.
W gruncie rzeczy, pomyślałam, że była to z Twojej strony dość ryzykowna decyzja, kiedy nagle zmieniłaś miejsce akcji, w której dzieje się Twoja najnowsza powieść „Lampiony”. Miała się dziać na Podkarpaciu. Przypadkiem znalazłaś się w Łodzi.
Ja to zrobiłam już trzeci raz. Pierwszy raz zdarzyło się tak przy „Florystce”, za drugim przy „Okularniku”, gdzie miejscem akcji stała się moja rodzinna Hajnówka. Za trzecim razem jest już łatwo. Przestrzeń dramaturgiczna, czyli wymyślona fabuła, historie, jakie mają się wydarzyć, tematy, jakie mają w niej zaistnieć - to wszystko się nie zmienia. Zmienia się miejsce akcji. Ale nie mogłam podjąć innej decyzji, dlatego że nie ma nic cenniejszego niż sfera, która daje ci pole do tego, aby można było stworzyć określony rodzaj opowieści. Dzięki Łodzi mogłam spektakularnie rozszerzyć moje pomysły. Tu pewne rzeczy były dopuszczalne, a w innym miejscu, na przykład na Podkarpaciu - nie. To było szalone, wiedziałam, że czeka mnie dodatkowa praca, ale nie mogłam się powstrzymać. Można mówić, że mam do tego nosa, ale w rzeczywistości oznacza to, że ja zawsze idę blisko siebie, blisko własnego brzucha. I wiem, kiedy mnie coś bierze, kiedy mi ciarki chodzą po plecach, kiedy przez skórę czuję, że to jest to, albo nie. Od pewnego czasu nie robię nic, jeśli takiego połączenia nie czuję. Nauczyłam się mówić „nie”, sobie samej też. A zatem zmiana miejsca akcji była dla mnie tylko na plus, musiałam tylko włożyć w to więcej wysiłku. Bo oto całkiem nowe miasto, na dodatek ogromne, którego nie znam. A z drugiej strony - wyzwanie. A ja potrzebuję wyzwania. Potrzebuję miejsc, w których muszę walczyć, borykać się, pokonywać i zwyciężać.

Może by tego nie było, gdyby życie nie mieszało się z fabułą, gdybyś nie przyjechała do miasta, w którym płonie fabryka kleju i zdarzają się inne pożary.
Zdarzają mi się takie sytuacje, jakby ktoś, coś mnie prowadziło. Jedni mówią, że to palec boży, inni, że anioł stróż, opatrzność, los, Wielki Matematyk, czy jakkolwiek to nazwać. Ja to nazywam trywialnie: jestem otwarta na to, co mówi mi rzeczywistość. Jeżeli ona mówi, że w tym miejscu wszystko płonie, latają wojskowe samoloty, spadają płaty sadzy, płoną i zawalają się kamienice, abstrahując od powodów, bo one są różne, to nie można tego bagatelizować. Co z tego, że miałam inny plan? Ta decyzja była też uczciwa wobec mnie samej. Prawdopodobnie książka byłaby inna, ale też by powstała i była o ogniu, miałaby jednak zupełnie inny klimat, inny nerw. Książek nie piszą roboty, tylko piszą je ludzie i muszą mieć do tego określoną energię. Niektórych książek nie można napisać w tym akurat momencie. Czasem trzeba wyczekać na ten moment, poczuć, że się jest gotowym. Wobec czego ja czułam się gotowa. Czułam się na tyle silna, żeby to zrobić. Gdybym tej mocy nie miała, tego poczucia, że dam radę, to bym w ogóle na tę wojnę nie wyruszała. Na wojnę z tym miastem. To jest współczesna powieść, która opowiada o tym, co się dzieje tu i teraz, żadne retro kryminały, żadna powieść historyczna. Nawet jeśli w poprzednich powieściach używałam retrospekcji, bo obecna była przeszłość i przyszłość, odnoszenie się do tego, co było, co jest dziś i co będzie, tak w tej powieści chciałam, aby działa się aktualnie. Chciałam postawić sobie kolejne wyzwanie. Nie chcę pisać opowieści wciąż o tej samej konstrukcji, nawet jeśli znajdą się tacy, którym się to nie będzie podobało, którzy będą mówić, że wolą „Okularnika”, bo tam zgłębiałam poważny temat. Szanuje to, ale patrzę też z perspektywy niespodzianki, którą przygotowuję dla czytelnika, aby wiedział, że po mnie może się spodziewać tego, że zaskakuję.

Bardzo Cię ta Łódź wciągnęła…
Jak żadne inne miasto. Żadnego innego nie miałam ochoty eksplorować aż „do flaków”. A Łódź taka jest. Nie mogłam więc sobie tego odpuścić. Nie mogłam odmówić sobie tej przyjemności.

Wywaliłaś na wierzch to, co w tej Łodzi siedzi, a co zwykle każde miasto, podobnie jak każda społeczność, chowa pod kołderkę. Co ciekawe, w tym pomogli ci sami mieszkańcy Łodzi. Czy to, że z takim oddaniem pokazywali Ci miasto, wynika z ich miłości do niego, z tego, abyś je uwieczniła w konkretny sposób?
Ja nie wiem, dlaczego ci ludzie mi pomagali. Jestem potworną terrorystką, wymagam wiele, wchodzę w obszary, które często dla innych są niewygodne. Ale w ogóle pisanie książek polega na wkraczaniu w tereny, które bywają nie tyle, że tematem tabu, ale które, jak mówisz, nakrywa się kołderką. Tymczasem to sekret jest kluczem do opowieści. Nie ma opowieści, które nie wyciągałyby na wierzch tego, co ukryte. W Łodzi też takie rzeczy są, łodzianie o nich wiedzą, ale nie muszą wiedzieć wszyscy. Z drugiej strony, myślę sobie, oni nie mieli książki o swoim mieście właściwie od czasów „Ziemi Obiecanej”. Byli jeszcze „Bracia Aszkenazy” Singera. Jak wiesz, obiema tymi pozycjami gram w swojej książce. Oczywiście, są retro kryminały o Łodzi, ale to jest stara Łódź, nie współczesna, stąd myślę, że łodzianie mogli czuć się trochę osieroceni. Poczułam aż żal, dlatego, że to miasto jest naprawdę nieprzeciętne. Nie można powiedzieć, że jest piękne. Nie posiada klasycznej urody, która znajdzie upodobanie u wszystkich. Ale ma swój charakter. Po angielsku powiedziałabym impressive.

Imponujące, oszałamiające?
Słowem: szacun (śmiech). Mało tego. Mieszkańcy doskonale zdają sobie sprawę ze wszystkich niedoskonałości, mankamentów, problemów. I między sobą utyskują na nie.

Nie wiem, kiedy to się stało, ale odkąd pamiętam, Łódź była postrzegana jako miejsce, gdzie dzieje się samo zło. Kogoś pobito, zabito, dziecko wypadło z balkonu, wiadomo: Łódź. Oddemonizowałaś ją trochę?
Ani nie chciałam niczego oddemonizować, ani z nikim walczyć, ani nikomu robić laurki. Dla mnie to było fascynujące miejsce akcji. Podeszłam do tego egoistycznie. To było tak, jakbym miała gotową scenę, puszczam na nią aktorów, a oni grają, nie muszę robić scenografii. To było genialne. I w taki sposób o tym myślałam. A te wszystkie historie, jakie zawarłam, a które momentami wydają się zupełnie niewiarygodne, są zbudowane na prawdziwych puzzlach.

Historia ze strażakiem, ze stripteaserem, kanały…
Ani słowa więcej! Nie ujawniaj faktów (śmiech). Przyznam, że nie byłam w stanie dokończyć dokumentacji, która przecież w którymś momencie musi się skończyć, bo już czuję, że wiem tyle, że to wystarczy, a jeszcze chwila i wejdę w kapcie, uznam, że jest to moje miejsce. A ja przecież muszę mieć dystans, ogląd, muszę mieć widok z góry. Kiedy się wejdzie za głęboko, to człowiek zaczyna bać się pisać, lęka się tego pokazywać. W tym wypadku było tak, że ja wciąż znajdowałam nowe elementy i wciąż było mi mało.

I chyba w pewnym momencie niebezpiecznie zbliżyłaś się do tej granicy kapci, kiedy byłaś już o krok od kupienia w Łodzi mieszkania?
Zdarzyło się to dość wcześnie, przy okazji jednej z moich pierwszych wizyt w tym mieście. Znalazłam dwa lokale, ale gdziekolwiek nie poszłam, to mi się podobało. Uwielbiam takie miejsca. Nie mogłabym mieszkać na warszawskim osiedlu Marina Mokotów, super nowoczesnym, ale pozbawionym duszy miejscu. Znalazłam w Łodzi loft, który mimo tego, że był odnowiony i wszystko w nim było na elektroniczny przycisk, posiadał duszę przez swój pofabryczny teren, gdzie zachowano nawet fabryczne podtrzymania sufitów. Ale on jednak okazał się dla mnie za mały. I znalazłam stare mieszkanie, a ja kocham stare mieszkania, nie bez powodu w Warszawie mieszkam w kamienicy z 1938 roku, odbudowanej wprawdzie po wojnie i z zewnątrz brzydkiej, ale w środku mieszkania są wysokie. Mam kompletnego bzika na punkcie takich lokali.
Jakie było to w Łodzi?
Obłędne. W Warszawie takiego ze świecą szukać, bo wszystkie są już wykupione i zajęte. Tam - ponad 4 metry wysokości, oryginalna sztukateria, prawdziwe parkiety, meble jak wyjęte z planu filmowego Wajdy. Ogromne kredensy, których nie dałoby się wynieść, bo są tak ciężkie i potężne, a które na metrażu stu pięćdziesięciu metrów kwadratowych wydawały się mebelkami z Ikei. Zakochałam się natychmiast. I rzeczywiście wtedy rozważałam na poważnie przeprowadzkę do Łodzi. Przecież ja mogę mieszkać wszędzie, bo wszędzie mogę pisać. Mieszkanie zostało jednak sprzedane, zanim się zdecydowałam. Przecież musiałam pisać książkę, a nie się pakować (śmiech). Niemniej wierzę w to, że przestrzeń, w jakiej się żyje, w jakiej się nasiąka od dzieciństwa, ma ogromne znaczenie w życiu. Nawet jeśli łódzkie kamienice są zaniedbane i mieszkają w nich różni ludzie, a niektórym z nich nie jest lekko, jeśli chodzi o finanse, to nadal funkcjonują wśród zabytków, obcują z nimi na co dzień. Stąd też na przykład, ludzie w Łodzi mają doskonały gust, jeżeli chodzi o sposób ubierania się. Ubierają się jak Włosi, naprawdę świetnie.

Myślisz, że łodzianie odczują coś na kształt dumy po przeczytaniu „Lampionów”?
Myślę, że powinni. Ale ja nie działam na zasadzie usługowego przedsiębiorstwa, które promuje miasta. Aczkolwiek spotykają mnie zabawne sytuacje, bo dostaję nawet propozycje korupcyjne, żeby osadzić akcję powieści w określonych miejscach.

Co?!
Oczywiście z nich nie korzystam (śmiech). Ale niektóre z nich dostaję pod postacią uroczych i oficjalnych listów. Czasem są to propozycje spotkań z niezwykle poważnymi ludźmi.

Poszłaś na takie spotkanie?
Byłam na dwóch, żeby sprawdzić, ile chcą mi zaoferować. Były to śmieszne pieniądze. Przy okazji dowiedziałam się jednak, że niektórzy pisarze tak robią. Nie pytaj o nazwiska, bo i tak ci ich nie podam. Ale to nie jest historia wyssana z palca.

Są jeszcze jakieś inne środowiska, które chciałyby Cię zawłaszczyć, czy też wykorzystać do swoich celów? Na przykład społeczno-politycznych? W gruncie rzeczy nigdy nie mówisz o tym, jakie masz poglądy. Nie wiem, może pójdziesz w poniedziałek na czarny marsz, aby zaprotestować przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego? Co sądzisz o aborcji, o tym, co się dzieje na scenie politycznej?
Nie będę się wypowiadać na te tematy. Piszę powieści, co powoduje, że bywam odklejona od rzeczywistości. Odkąd przestałam być dziennikarką, przestałam w tym wszystkim uczestniczyć. Nie mam telewizora, nie kupuję prasy. Oczywiście, to, co się dzieje, dociera do mnie, trudno, żeby nie docierało; spotykam się z ludźmi, rozmawiam z nimi, wystarczy wejść na Facebook i ma się przegląd tematów, które w tej chwili są gorące. Nie jest więc tak, że jestem zupełnie odklejona. Ale walczę o to, aby mnie to nie infekowało, zwłaszcza kiedy piszę. A przypomnę, wchodzę bardzo głęboko na terytorium, które nie istnieje, czyli w przestrzeń fabularną, więc postanowiłam, że w tym, co się dzieje w rzeczywistości nie będę uczestniczyć. I tego się trzymam.

Jak potraktowałaś fakt, że Twoja książka stała się bestsellerem, zanim jeszcze pojawiła się w księgarniach? Osiągnęła pierwsze miejsce na liście, będąc w przedsprzedaży.
I to pierwszego dnia, kiedy się w tej przedsprzedaży pojawiła. To był dla mnie ciężki dzień, byłam zajęta czymś zupełnie innym, co wiązało się z promocją i zadaniami, jakie miałam wykonać. I zaczęłam dostawać esemesy. Pierwszy, że ruszyła przedsprzedaż, że trzeba ją było uruchomić, bo czytelnicy się domagają, choć zaplanowana była w późniejszym czasie. Cztery godziny po jej uruchomieniu, książka znalazła się na trzecim miejscu listy bestsellerów. Czterdzieści minut później przychodzi kolejny esemes, że jest już na drugim. Radośnie, przerywając swoje zajęcia, chwalę się tym na swojej stronie internetowej. Zaraz też okazało się, że się pospieszyłam, bo nie minęła godzina, kiedy książka była już na pierwszym miejscu. Najpierw z wrażenia usiadłam, a potem się przestraszyłam.

Ale czego?!
Pomyślałam: „Boże, o co tu chodzi, to się chyba nie dzieje naprawdę, to jakiś sen”. Dobrze pamiętam te czasy, kiedy siedziałam z moimi książkami na targach książki i nikt do mnie nie podchodził. Pamiętam spotkania autorskie, na które przychodziło osiem osób, a ja „grałam” jak dla pełnej sali. I kiedy po tylu latach doczekujesz się takich momentów, to odczuwasz arcypokorę. Oczywiście, że jestem dumna, ale kiedy było to otwarcie sklepu z jedną książką i na każdej ścianie były tylko moje książki, to czułam się jak oddzielona od tego, co się dzieje, bo dział się jakiś matrix. To jest spełnienie marzeń, wielka przyjemność, ale jednak dzieje się już trochę poza mną. Ja już na to nie mam wpływu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Katarzyna Bonda: Pamiętam czasy, kiedy na targach książki nikt do mnie nie podchodził [WYWIAD] - Portal i.pl

Wróć na stronakobiet.pl Strona Kobiet