Rocznica Powstania Warszawskiego z apelem smoleńskim?
Nie, nie, nie. Dziękuję za coś takiego.
Uważa Pani, że pamięć o powstaniu jest dobrze pielęgnowana? Jak się traktuje kombatantów?
Mną Warszawa interesuje się, jak przysyła mi dyplomy i zaproszenia na bankiety. Na święta dostaję życzenia. Mogliby jeszcze od czasu do czasu pomóc materialnie (śmiech). Ale ja mam dobre dzieci, wnuki i nie narzekam. Chodzi o sam fakt.
Co najlepiej pamięta Pani z powstania?
Walczyłam w Legionowie, które wtedy było jeszcze osobną miejscowością pod Warszawą. Pamiętam pierwszego rannego, nie mogłam go opatrzyć. Kolokwialnie mówiąc - wszystko miał na wierzchu, a dookoła już strzelali.
Czyli była pani sanitariuszką?
Byłam wszystkim. Sanitariuszką, przyjmowałam korespondencję. Działałam w dywersji. Byłam też przy egzekucjach osób, które zdradzały powstańców. Po pierwszej nie jadłam przez trzy dni. W Legionowie nie było takiego powstania jak w Warszawie. Pierwsze dwa, trzy dni, spalenie niemieckich czołgów, a później nas oddelegowali. Tam gdzie mieszkałam, mieszkał też major, nasz opiekun. Zanosiłam mu listy i złapali mnie, kiedy przyszłam do domu się umyć. SS-mani i żołnierz z karabinem przyszli i zabrali mnie tak jak stałam.
Kiedy to było?
Dokładnie o szóstej rano, 15 sierpnia. Potem wieźli przez płonącą Warszawę do Pruszkowa. Chyba już bym nie żyła, bo byłam w kolejce do Oświęcimia. Ale była tam siostra, która roznosiła wodę. Powiedziała mi i koleżance - uciekajcie do ostatniego pomieszczenia, bo tu jest transport do Oświęcimia. Pobiegłyśmy i dostałyśmy się do innego obozu. Między Jeną a Buchenwaldem.
Jak wyglądało tam życie?
Na nagie ciało zakładano nam kombinezon. Dziś wyrwana ze snu jestem w stanie dokładnie przypomnieć sobie mój numer. Głód, zimno i praca w fabryce samolotów. Takie było życie. Jeden suchy chleb dostawaliśmy na tydzień. Starczał na dwa dni.
To jak udało się uratować?
Wypędzili nas do Buchenwaldu. SS-mani z psami. Wtedy Rosjanie zaczęli ostrzał obozu. Biegliśmy przez drogę w lesie. Były tam wykopane rowy przeciwpancerne, potknęłam się i wpadłam. Nie mogli mnie zauważyć, bo było pełno zestrzelonych gałęzi. Nagle zrobiło się cicho, wszyscy odeszli i usłyszałam głosy. To była kobieta i dwóch mężczyzn. Weszliśmy do niskiego lasku i tam przeczekaliśmy. Jeden z mężczyzn zabrał moją menażkę i poszedł gdzieś w nocy. Myśleliśmy, że nie wróci, ale przyszedł z żołnierzem niemieckim. Przyniósł zupę w menażce, ale Niemiec ciągle mówił, że mamy być cicho. Niedaleko byli inni niemieccy żołnierze. Kiedy na szosie zaczął się ruch, zorientowaliśmy się, że to Amerykanie.
I to oni was uwolnili?
Tak. Jak zobaczyli w jakim jesteśmy stanie to się przeżegnali. Podjechał jeep i zabrali nas do hotelu, który zajęli. Kiedy jechaliśmy, to widzieliśmy zabitych Niemców. Tych, którzy wcześniej byli koło nas.
Co było dalej?
Wywieźli nas do Bawarii, mieszkałam w zamku Göringa, ale zaczęłam chorować. Długi czas spędziłam w lazarecie. Później było już lepiej. Dostawaliśmy amerykańskie paczki. Były tam papierosy, które wymieniałam na czekoladę (śmiech).
Chociaż urodziła się Pani w Wilnie, to w Poznaniu mieszka już od kilkudziesięciu lat. Jakie więc były Pani powojenne losy?
Transportowali nas w różne strony. Z Polską było związane całe moje życie, więc chciałam wrócić. Przywieźli mnie do Koźla, a stamtąd do Częstochowy, bo mieszkała tam rodzina mojej macochy. Ją Rosjanie osiedlili w Śmiłowie pod Piłą. Zamieszkałyśmy razem. Później wyszłam dwa razy za mąż, a do Poznania przyjechałam, żeby się uczyć i pracować.
Łatwo było znaleźć pracę?
Gdzie nie poszłam, to okazywało się, że nie mogli mnie przyjąć. Utrudniali mi ze względu na przeszłość. UB przesłuchiwało mnie dwa razy. Dowiedziałam się, że w Społem jest praca. Był tam kolega z partyzantki. Obiecał pomóc. Napisałam do Bieruta, że jako młody człowiek nie miałam idei, tylko chcieliśmy walczyć z wrogiem. Po dwóch tygodniach dostałam odpowiedź, że powinno się mnie przyjąć. Przez 35 lat pracowałam w zakładach mięsnych.
Cyklicznie powraca dyskusja, czy Powstanie Warszawskie miało sens, czy było skazane na niepowodzenie. Jak wtedy rozpatrywali to powstańcy?
Myśmy wierzyli, a wręcz wiedzieli, że zwyciężymy. W naszym wieku każdy zrobiłby to samo. Chodziliśmy na komplety, zaprzyjaźniliśmy się, jeden walczył za drugiego. Byliśmy przekonani, że mamy rację.
Nikt nie myślał o poziomie przygotowania?
Tak na dobrą sprawę - kto miał to powstanie przygotować? Nasi dowódcy byli już leciwi. Czy dzisiaj nie ma niedociągnięć? Są wszędzie, również w wojsku. To był zryw. Jeden drugiego wciągał.
Teraz zrobiłaby Pani to samo?
Zdecydowanie tak.