W skrócie
- „Wojna jest straszna” - mówi Tetiana z Chersonia
- Anastasiia Lazorenko prowadziła podwójną walkę
- „Obudziłam mamę i powiedziałam jej, że zaczęła się wojna”. Kateryna chce dać dziecku lepszą przyszłość
- Oksana przyjechała do Torunia. „Dobrze, że mamy w ogóle możliwość, aby marzyć”
- „Nastawiliśmy się na walkę, że damy radę, bo jesteśmy w tym razem”. Pomoc uchodźcom rok po wojnie wciąż trwa
Minęły dwa lata od rosyjskiej napaści na Ukrainę. Ten barbarzyński atak spowodował wielki napływ ukraińskiej ludności do Polski. Jak podaje Straż Graniczna, przez pierwsze 12 miesięcy, na wschodnich przejściach granicznych odprawiono 10 milionów Ukraińców. Większość z nich to kobiety i dzieci. Ich historie są dramatyczne, ale przepełnione nadzieją na lepsze jutro. Przypominamy tekst sprzed roku.
„Wojna jest straszna” - mówi Tetiana z Chersonia
Tetiana Shkurupii mieszka obecnie w Gorzowie Wielkopolskim, ale pochodzi z okolic Chersonia.
– Mąż był w pracy w mieście, zadzwonił do mnie o 6 rano, że rozpoczęła się wojna. Nie uwierzyłam mu, pytam: jaka wojna? Wyszłam na dwór, słyszałam wybuchy, nie wiedziałam, co robić. Moje dzieci jeszcze spały – opowiada Tetiana.
Kobieta była w Chersoniu, oddalonym 30 kilometrów od jej miejscowości zamieszkania, dyrektorką przedszkola. Jak mówi, nie wiedziała, czy jechać do pracy i czy wszyscy rodzice przedszkolaków już wiedzieli o wojnie. W końcu zdecydowała się na wysłanie wiadomości przez internet i pozostanie w domu na wsi. – U nas są dwa sklepy, od razu tam poszłam, była panika, wszyscy zaczęli rozkupywać mąkę, cukier, inne produkty. Ja też chciałam zrobić zakupy. Nie miałam gotówki, a w sklepie nie mieli terminala, dobrze, że kasjerka mi pożyczyła produkty – kobieta wspomina pierwszy dzień wojny.
Rodzina pozostała w domu na trzy miesiące. W tym czasie Rosjanie okupowali miasto.
- Zamknięto wyjazdy, pojawiały się komunikaty, że wszystko jest rosyjskie, że takie będą pieniądze, dokumenty, że będziemy robić, co oni chcą. Zabronili naszych symboli narodowych, wchodzili do mieszkań, sprawdzali telefony, potrafili zatrzymać autobus, jadący do miasta, patrzyli do toreb, pytali, po co ktoś jedzie, nie raz kogoś pobili. W mieście zabrakło pomocy medycznej, część lekarzy wyjechała, apteki zostały zamknięte, a produkty podrożały – opowiada Tetiana.
Jak wspomina, Rosjanie włamywali się do sklepów i domów, ale zabierali nie tylko rzeczy, lecz niekiedy również kobiety, które później wykorzystywali seksualnie.
– Od lutego do kwietnia byliśmy w domu, a wiem od rodziny, że do czerwca nie było prądu. Gdy weszli, musieliśmy ukryć się w piwnicy. Moje dzieci mają 3 i 6 lat, a siostry syn 11. Ten chłopak jest duży, wszystko rozumiał, nie chciał spać w mieszkaniu, bo się bał, prosił żebyśmy zeszli w piwnicy, my mu tłumaczyliśmy, że tam zimno i mokro. Spaliśmy tam łącznie trzy miesiące – opowiada.
Życie w piwnicy wspomina przede wszystkim jako zimne. W pomieszczeniu nie było prądu, więc także możliwości ogrzania się były ograniczone. W dzień ludzie wychodzili, jednak noce wspominają najgorzej. Spano w kurtkach, spodniach, kombinezonach. W kwietniu kobieta wraz z dziećmi zdecydowała się na ucieczkę.
Wszędzie byli Ruscy, nie wypuszczali z miasta. Na szczęście nasze wojsko trochę cofnęło to rosyjskie. Mąż koleżanki jest wojskowym, pomógł nam uciec. Jechaliśmy przez lasy i pola. Nie mogłam za dużo wziąć, zabrałam walizkę i pojechaliśmy. Musieliśmy bardzo uważać, bo wszystko było zaminowane. Jechaliśmy cztery godziny do Mikołajowa, choć w normalnych warunkach zajęłoby to godzinę. Tam zobaczyłam się z mężem, od początku wojny się nie widzieliśmy, ponieważ służył w wojsku. Po 10 minutach musieliśmy jechać dalej. Z Mikołajewa dostaliśmy się do Odessy, później do Lwowa, a stamtąd na granicę z Polską – wspomina. – Podróż była straszna, dzieci chciały zjeść coś ciepłego, a kupowaliśmy tylko pieczywo i zimne przekąski, poza tym złapała nas choroba lokomocyjna, dobrze, że miałam przy sobie worki na śmieci.
Czytaj też: Ołena Zełenska stała się kobiecą twarzą Ukrainy. Tego nie wiedzieliście o ukraińskiej pierwszej damie
Rodzina znalazła schronienie w Gorzowie. W malutkim mieszkanku musiało łącznie zmieścić się 11 osób. Kobieta z dziećmi zamieszkała w hotelu, który przyjmował uchodźców, później dołączyła do niej też siostra. Hotel stał się dla Ukrainki również miejscem pracy. Tetiana zajmuje się sprzątaniem. Choć cieszy się z źródła dochodu, nie jest to jej wymarzone zajęcie. Jak mówi, gdyby znalazła inną pracę, którą mogłaby pogodzić z opieką nad chorowitą, młodszą córeczką, zostałaby w Polsce. – Nie wiem, co innego robić. Mam dwa dyplomy studiów wyższych. Skończyłam psychologię i pedagogikę specjalną. W Ukrainie byłam dyrektorem przedszkola 10 lat, a teraz sprzątam – śmieje się.
Zarówno kobieta, jak i dzieci tęsknią za mężem.
- Codziennie młodsza płacze do taty, chce do babci i dziadka. Tłumaczę im, jak jest, ale nie wiem, kiedy pojedziemy. Z mężem widziałam się kilka razy w Ukrainie. Wojna jest straszna. Wstaję rano i od razu sprawdzam telefon, czekam aż odpisze. Gdy widzę od niego „dzień dobry” od razu jest mi lżej, normalnie.
Miejscowość rodzinna Tetiany nie jest już atakowana, ale okolice wciąż są niebezpieczne. Kobieta myśli o powrocie do kraju, jednak gdzieś, gdzie jest spokojniej. Na razie jednak planuje pozostać w Polsce jeszcze jakiś czas i zastanowić się, co robić.
Anastasiia Lazorenko prowadziła podwójną walkę
Historia Anastasii Lazorenko jest wyjątkowa. Kobieta walczyła o bezpieczeństwo, a jednocześnie dosłownie o życie swojej mamy, która choruje na nowotwór. – Pochodzę z Krzywego Rogu, a ostatnie sześć lat mieszkałam w Kijowie. 23 lutego byłam u mamy w szpitalu. W nocy z 23 na 24 wracałam do Kijowa. Przyjechałam koło 5 rano na dworzec i słyszałam silny wybuch, ale jeszcze nie wiedziałam, co to takiego. Weszłam do metra i zaczęłam czytać wiadomości, wtedy zrozumiałam, że zaczęła się wojna. Stanęłam przed wyborem, czy zostać w Kijowie, czy wrócić do Krzywego Rogu do mamy. Wybrałam tę drugą opcję – opowiada.
Anastasiia wspomina ciągle wybrzmiewające alarmy. Znalazła schron najbliżej domu, kilka razy z niego wraz z mamą skorzystały, ale nie było to rozwiązaniem na dłużej.
- Środek nocy, trzeba się obudzić, wziąć plecaki i iść. Pod opieką miałam chorą mamę, zabierałyśmy też psa. W końcu zdecydowałyśmy, że będziemy zostawać w domu. Po prostu, gdy był alarm, spałyśmy w korytarzu, żeby znaleźć się pomiędzy dwiema ścianami, tak jak instruowali. Najczęściej syreny wyły właśnie w nocy, po kilka razy. Kiedy samoloty pojawiały się nad miastem, było strasznie, nie było wiadomo, kto leci, ale zawsze miałyśmy nadzieję, że to nasi. Nawet na korytarz było nam ciężko wstać w środku nocy. Czasami po prostu nie mogłyśmy otworzyć oczu, zostawałyśmy w łóżkach, będzie co będzie. Przetrwałyśmy tylko pierwszy miesiąc wojny, a jak tam teraz żyją ludzie? Nie wiem. Stan mamy przesądził o wyjeździe. Nie wiedziałam, co z nią zrobić, to była ostatnia deska ratunku. Walczyłam na dwa fronty – i z chorobą mamy, i z wojną, wszystko jednocześnie.
Po miesiącu takiego życia kobiety zdecydowały się na wyjazd. W podróż zabrały 14–letnią kuzynkę i na prośbę znajomej również 14–letniego chłopca, by w Polsce przekazać go jego bratu. –Jechałam z chorą mamą, dwójką dzieci i jeszcze psem, to był chaos! Z Krzywego Rogu do Lwowa podróżowało się ciężko, bardzo dużo ludzi uciekało do Polski. Wagon był pełen, jechaliśmy długo, bo pociąg co jakiś czas się zatrzymywał, mieliśmy przerwy. Dojechaliśmy do Lwowa a stamtąd do Przemyśla. Przed granicą nasz pociąg stał około pięciu godzin, choć samą granicę przekroczyliśmy bardzo szybko – opowiada.
Kobieta zdecydowała się na Kraków, ponieważ tam mieszka jej znajoma. W jej mieszkaniu uchodźcy kilka godzin odpoczęli, a schronienie na dłużej znaleźli w małopolskiej wsi Podłęże. – Przyjęła nas miła pani Barbara, cudowna kobieta, bardzo nam pomogła - wspomina Ukrainka. Znalezienie bezpiecznego miejsca jednak nie było końcem złych przygód. Mama Anastasii już pierwszego dnia w Polsce poczuła się gorzej i trafiła do szpitala. – Bardzo mojej mamie pomogli, przeszła operację, uratowali jej życie. Gdybyśmy nie przyjechali, już by nie żyła. Tam operacja była niemożliwa do przeprowadzenia.
Kobiety z nastolatką jeszcze dwukrotnie zmieniały miejsce zamieszkania i ostatecznie zatrzymały się w Wieliczce. Anastasiia od razu po przyjeździe zajęła się szukaniem pracy. W tym zakresie również otrzymała pomoc. Pani Hanna jest dyrektorką szkoły, do której chodziła kuzynka Anastasii. Gdy dowiedziała się o sytuacji rodziny, bardzo się przejęła. Zaprowadziła Anastasiię do urzędu pracy, a tam przedstawiono ofertę salonu kosmetycznego, którą kobieta przyjęła. Ukrainka w Kijowie pracowała jako manicurzystka i taką też pracę podjęła w Wieliczce. Dodaje, że nie wie, co będzie dalej, lecz pewnie przez jakiś czas zostanie w Polsce. A jej mama? Ciężko zniosła konieczność wyjazdu i podróż. - Przedłużono jej tu życie o jakiś czas, ale co dalej? Nie wiadomo. Mam nadzieję, że będzie żyć jak najdłużej, choć dostała straszną diagnozę. Chciałaby wrócić, ale rozumie, że to nie jest łatwe. Tam jest niebezpiecznie, a poza tym tu jest pod opieką lekarzy, u nas by musiała zaczynać leczenie od zera.
Lazorenko opowiada, że w Kijowie życie toczy się dalej. Nawet w salonie kosmetycznym, gdzie pracowała, jest dużo pracy, ponieważ kobiety chcą się oderwać od zmartwień, marzą o powrocie do normalności. Jednocześnie patrzy na to z praktycznego punktu widzenia. – Trzeba żyć dalej, podtrzymywać biznes, a dzięki temu gospodarkę. Na przykład moja koleżanka, właścicielka salonu, dzięki temu, że zarabia, może coś przesłać na rzecz naszej armii – mówi.
Czytaj też:Ołena Zełenska na spotkaniu z Joe Bidenem. Pierwsza dama Ukrainy wybrała klasyczną elegancję
„Obudziłam mamę i powiedziałam jej, że zaczęła się wojna”. Kateryna chce dać dziecku lepszą przyszłość
– Mieszkałam w Zaporożu. Nie wierzyłam w te informacje, że zacznie się wojna, nie pakowałam toreb, jak radzili w telewizji. Piesek mnie rano obudził, zbyt wcześnie jak na niego. Coś słyszałam, ale wydawało mi się, że to sen. Rano poszłam go wyprowadzić, usłyszałam strzały i huki. Obudziłam mamę i powiedziałam jej, że zaczęła się wojna. Ona mi nie wierzyła. Minęło około 20 minut i kolejne hałasy, zaczęła wyć syrena. Zrozumiałam, że tak, to rzeczywiście wojna. Zebrałam szybko rzeczy i dokumenty, przenieśliśmy się do piwnicy – opowiada Kateryna Kornienko. W ciągu dnia wyło nawet 50 syren, zdarzały się takie co pół godziny i takie co 20 minut. Życie obracało się wokół zejścia do piwnicy i powrotu do domu, a mieszkańcom towarzyszyło nieustanne zmęczenie.
- Trwało to około czterech dni, a na piąty poszliśmy schować się w szkole, tak mocno strzelali. Ja wtedy nie wiedziałam, i do tej pory nie wiem, jakie to były samoloty, nasze czy rosyjskie. W szkole spędziliśmy dwa dni, a później spowrotem do domu. Kiedy zauważyłam rakiety i wyleciały nam szyby, powiedziałam mamie, że musimy uciekać. Nie chcieliśmy wyjeżdżać, ale trzeba było. Ja mam dziecko, gdybym była sama, to może bym została, ale chcę dać mu coś więcej. Było trudno. Pojechaliśmy na dworzec, a tam panika, załapaliśmy się na ostatni pociąg.
Podróż minęła w ciemnościach i strachu. Nie można było łączyć się z internetem, ani włączać latarek. Z planowanych 16 godzin, jechano 27. – Pytałam kilka razy konduktora, gdzie jesteśmy, ale nie odpowiadał mi, mówił, że nie może podawać informacji, bo ktoś może usłyszeć i przekazać Rosjanom. W nocy byłam ciekawa, uchyliłam firankę i widziałam, że strzelają. Przejeżdżaliśmy koło Charkowa, tam było w ogóle strasznie – opowiada kobieta. W październiku z bloku, w którym mieszkała rodzina pozostały jedynie gruzy. Wielu znajomych i ich dzieci nie żyje.
Rodzina pojechała do Kowla, a dalej w stronę granicy, którą przekroczyli pieszo.
Akurat z Polski wyjeżdżała pomoc humanitrana, granicę przekraczały dzieci z Mariupola, trafiliśmy na taki czas, że czekaliśmy 11 godzin. Synek już się lepiej czuje, uspokoił się, ale było trudno. Ma 9 lat, na ręce go już nie wezmę. Płakał, gdy sobie teraz przypomnę, to aż mnie serce boli – mówi Kateryna.
W Polsce Ukraińcy pojechali do Chełmna, a rano do Warszawy. – Wolontariusze zawieźli nas w takie miejsce, jak ogromny magazyn, było tam mnóstwo osób. Dowiedzieliśmy się, że autobus przywozi ludzi, ale nie zabiera dalej, niektórzy mówili, że są tam już tydzień, byłam z dzieckiem i nie chciałam tego. Z mamą wróciłyśmy do Warszawy. Trafiliśmy na wspaniałe małżeństwo, mieszkaliśmy u nich w pobliżu Krotoszyna trzy tygodnie. We wszystkim nam pomogli, wszystko dali, mamy dalej kontakt, bardzo dobrzy ludzie, są już dla nas jak rodzina – opowiada.
Ze względu na pracę kobiety zdecydowały się na wyjazd na zachód Polski, do Sulęcina. – Koło Krotoszyna pracowałam, a dla mamy pracy nie było. Mieszkaliśmy za darmo, kupowali nam odzież, jedzenie, ale chcieliśmy się jakoś odwdzięczyć, a pieniędzy brak. Chciałyśmy swoje życie po prostu pomału układać – tłumaczy. – Przywieźli nas tu, gdzie teraz mieszkamy, dali nawet garnki, talerze, wszystko - opowiada. Obecnie kobieta pracuje w jednym sklepie spożywczym, a jej mama w innym. Synek się zaaklimatyzował i dobrze radzi sobie w szkole. – Mama już nie płacze tak często, widzę, że jest nieco lepiej. Przyjechaliśmy do Polski 7 marca, niedługo będzie rok – mówi.
Najgorsza była świadomość pozostania bez domu i strach o dziecko.
- Przez pierwsze miesiące płakałam przed snem codziennie, myślałam o tym, co tam się dzieje, słyszałam od koleżanek o kolejnych zabitych, aż w końcu trafili w nasz dom. Sąsiedzi nie żyją, wiele osób wyjechało. Pozostali głównie ludzie starsi i bezdzietni – opowiada.
Oksana przyjechała do Torunia. „Dobrze, że mamy w ogóle możliwość, aby marzyć”
Oksana Shevchenko mieszka obecnie w Gdańsku, lecz do Polski przyjechała z Kijowa. Granicę przekroczyła 28 lutego zeszłego roku, wraz z dwójką dzieci i teściową. Jak mówi, przed atakiem panowała powszechna nerwowość. – Choć wojna w Ukrainie trwa od 2014 roku, we wszystkich serwisach informacyjnych mówiono, że będzie gorzej, ludzie starali się do tego jakoś przygotować. Wyrobiłam dokumenty dla siebie i dzieci i spakowałam je w plecak, przyszykowałam też pieniądze – opowiada kobieta.
24 lutego zeszłego roku rano kobieta przebywała u rodziny w Buczy. Obudziły ich odgłosy wybuchów. – Tego samego dnia wieczorem wróciliśmy do Kijowa. Już wiedzieliśmy, że będzie źle, widzieliśmy samoloty, helikoptery i słyszeliśmy huki. W Kijowie wraz z rodziną i sąsiadami spędziliśmy dwie noce w piwnicy. 26 lutego mąż mówi żeby ratować dzieci, bo chyba się to nie skończy szybko. Mówili w telewizji i radiu, że Rosjanie są blisko – wspomina Oksana.
Z powodu braku połączeń kolejowych na zachód kobieta z teściową i dziećmi pojechała pociągiem do Winnicy, a stamtąd do Lwowa. Pociągi miały opóźnienia, podróż się dłużyła. Pasażerom kazano wyłączyć telefony komórkowe i zabroniono używać światła, w tym latarek. – Powietrze było ciężkie, w pociągu było za dużo ludzi. Mnóstwo kobiet, dzieci, w tym niemowląt, które krzyczały i płakały. Emeryci też jechali, ale najwięcej było właśnie kobiet z dziećmi.
Po przyjeździe do Lwowa pojawił się problem z dotarciem do granicy. Rodzina skorzystała z busa zorganizowanego przez Polaka, ale to nie koniec złych przygód.
Korek samochodowy był ogromny. Ludzie zostawiali rzeczy i samochody i przechodzili przez granicę pieszo. Gdy przekroczyłam granicę, zobaczyłam polską flagę, poczułam, że ja i dzieci jesteśmy bezpieczni. W tym czasie już Rosjanie okupowali Buczę, byli pod Kijowem. My pojechaliśmy do Warszawy, a dalej do Torunia, bo mam tu daleką rodzinę, która na nas czekała. Mieszkaliśmy tam jakiś czas – opowiada Oksana.
Syn Oksany ma 6,5 lat, a córka 4 latka. Dziewczynka bardzo płakała, tęsniąc za tatą, który służy w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Chłopiec z kolei codziennie powtarza, że zbiera pieniądze na bilet powrotny, by w przyszłości wrócić do ojczyzny. – Ostatnio mieliśmy w żłobku u córki Dzień Rodziny. Powiedziała: „Mamusiu, czegoś tu brakuje”. Zwróciła uwagę, że nie ma jej taty, bo wszystkie dzieci przyszły z dwójką rodziców oprócz niej. Obydwoje mają marzenia, aby z tatą gdzieś chodzić, bawić się, czytać książki. Ale dobrze, że mamy w ogóle możliwość, aby marzyć, dzieci nie marzną i nie myślą o kawałku chleba.
Rodzina spotkała się w komplecie od czasu wyjazdu dwukrotnie – w maju i na Boże Narodzenie. Mama z dziećmi przekroczyła granicę, gdzie już czekał mąż. – Spokojnie dzieciom tłumaczę, że trwa wojna, mówię, co się u nas dzieje, jak walczy wojsko, jakie wsparcie od świata mamy. Myślę, że dzieciom trzeba zawsze mówić prawdę. Bo dlaczego nie możemy wrócić do domu? Powód jest jeden – wojna – opowiada Oksana.
Od marca zeszłego roku Oksana jest stałą wolontariuszką w Toruńskim Sztabie Pomocy Ukrainie. Jak tłumaczy, ta działalność jest jej i jej dzieciom potrzebna.
Byłam bardzo zdenerowowana, ta praca wyciągnęła mnie emocjonalnie na powierzchnię. Żeby nie mieć w głowie chaosu, nie myśleć za dużo, pracowałam rękami. Każdy wie, że jeżeli matka jest spokojna, to dzieci też będą. Jeżeli matka pokaże przykład, że jest dobrze, trzeba działać i pomagać, dzieci będą robić to samo – dodaje kobieta.
Oksana z wykształcenia jest prawniczką i taki też zawód pełniła na Ukrainie. Niedawno zakończyła staż w fundacji, która prowadzi sztab i zostanie tam zatrudniona na pół etatu. – Chciałabym wykorzystać swoją wiedzę do pracy w Polsce, ale nie mogę być tu prawniczką, choć mam 10 lat doświadczenia. Przepisy w Polsce są inne, niż w Ukrainie. Chcę się jeszcze lepiej nauczyć języka polskiego, sporo czytam - zapewnia. Dodaje, że na swój sposób chce walczyć za swoją ojczyznę. Ma zamiar tłumaczyć w Polsce, czym jest wojna, bo ją także dotknęła i wciąż dotyczy.
Czytaj też: Jill Biden to nie tylko pierwsza dama USA, ale również nauczycielka z powołania. Jej historia jest niezwykła
„Nastawiliśmy się na walkę, że damy radę, bo jesteśmy w tym razem”. Pomoc uchodźcom rok po wojnie wciąż trwa
Z uchodźcami na co dzień ma do czynienia Veronika Matush. Ona również udziela się w Toruńskim Sztabie Pomocy Ukrainie, gdzie jest rzeczniczką prasową, sekretarką i wolontariuszką. Sztab zajmuje się pomocą humanitarną oraz integracją uchodźców. Organizuje zbiórki i wysyła na wschód potrzebne środki, pomaga także uchodźcom na miejscu. Codziennie wydawane są gorące obiady, nie brakuje też pakietów żywnościowych, wydarzeń integracyjnych czy nawet miejsca, w którym można uczyć się języka polskiego.
W pierwszym okresie, po rozpoczęciu wojny, z pomocy sztabu korzystały głównie kobiety z dziećmi, teraz wśród uchodźców przeważają osoby w podeszłym wieku. – To ludzie od 60 roku życia wzwyż. Lubię sobie porozmawiać z seniorami na temat ich doświadczeń. Większość mówi, że najpierw chciała zostać, ale gdy zrozumieli, że ich życiu bezpośrednio zagraża niebezpieczeństwo, zdecydowali się na wyjazd do Polski. Tutaj ze względów głównie zdrowotnych nie mogą podjąć pracy i szukają pomocy. Przychodzą po obiady, angażują się na przykład w robienie na drutach skarpet i rękawic dla naszego wojska. Dzięki temu jesteśmy bliżej, a oni w ten sposób chcą się odwdzięczyć za pomoc, którą uzyskują – tłumaczy Matush.
Veronika Matush mieszka w Polsce od 2019 roku. Kobieta jest studentką dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Pomimo tego, że mogłaby skupić się na młodzieńczych szaleństwach, codziennie angażuje się w pomoc. – Nie wyobrażam sobie żebym miała robić cokolwiek innego, kiedy w mojej ojczyźnie toczy się wojna. Nie myślałam nawet o tym żeby zostawić sztab i wieść zwykłe, studenckie życie. Gdy na początku kontaktowałam się z bliskimi, przeważał strach, panika, okropne emocje. Gdy zaczęliśmy tworzyć sztab było już inaczej. Nastawiliśmy się na walkę, że damy radę, bo jesteśmy w tym razem. To mi dawało pewność, że robię coś bardzo potrzebnego – mówi.