Jakie były reakcje na serial w środowisku rodziców dzieci z niepełnosprawnością i nienormatywnych oraz wśród pozostałych widzów?
Oddźwięk na pewno przerósł nasze oczekiwania. Ludzie niezwykle chętnie opowiadają sobie o tym, że go widzieli, namawiają do obejrzenia innych. Dzielą się ze sobą, ale też z nami, twórcami, swoimi doświadczeniami i wrażeniami za pomocą mediów społecznościowych. Zaskakuje nas jak szeroka i zróżnicowana jest nasza publiczność.
W serialu odnalazło się oczywiście mnóstwo rodziców dzieci z niepełnosprawnościami. Piszą do nas mamy, które mówią, że są Tatianami – siedzą pod szkołą w samochodach i czekają aż zostaną wezwane do zabrania dziecka z placówki i dodają, że dzięki serialowi czują się mniej samotne. Piszą do nas rodzice, którzy czują się jak Kama, bo przechodzą przez proces akceptacji diagnozy. Wychowując dziecko z wyzwaniami ma się poczucie, że nikt, kto nie dzieli takiego doświadczenia, nie jest w stanie zrozumieć przez co się przechodzi, jak bardzo to oddala od społeczeństwa, wyklucza, sprawia, że życie sprowadza się do jednego. Znam to bardzo dobrze...
Z kolei osoby, których problem bezpośrednio nie dotyczy znajdują w serialu analogie do innych doświadczeń. Cieszą się, że serial ich uwrażliwił. Pokazał nową perspektywę.
Dostajemy wiadomości od rodziców, którzy oglądają “Matki Pingwinów” po kilka razy, również ze swoimi dziećmi. Kobiety zwierzają się, że serial uświadomił im, że wstydzą się pokazywać swoje słabości, a mężczyźni są wdzięczni, że wreszcie się wzruszyli, bo dawno nie pozwalali sobie na płacz. Nauczyciele, pedagodzy piszę, że chcą pokazywać „Matki Pingwinów” w szkołach. Niektórzy mówią, że serial został im polecony przez psychologa czy psychiatrę.
O serialu mówią też politycy, ludzie kultury, sztuki. Ostatnio Agnieszka Drotkiewicz, pisarka, napisała mi prywatnie taką piękną recenzję:
Wasz serial jest dla mnie o tym, że życie nie czeka aż ktoś będzie zdrowy czy „normalny”. Życie jest tu i teraz. Wasz serial dodaje odwagi do bycia szczerym.
„Matki Pingwinów” zachwyciły widzów! „Każda matka powinna go zobaczyć”...
„Matki Pingwinów” to jedna z najnowszych polskich produkcji Netflixa. Serial cieszy się ogromnym zainteresowaniem i odbił się szerokim echem w mediach. Magdalena Różczka, wcielająca się w Tatianę, mat...
Pojawiło się mnóstwo pozytywnych głosów, bardzo dużo komplementów, ale czy spotkała się może Pani też z jakimiś negatywnymi komentarzami, zarzutami? Może od razu chciałaby Pani na nie też odpowiedzieć?
Są głosy, że serial nie pokazuje całego obrazka. Że są osoby w trudniejszej sytuacji ekonomicznej niż nasi bohaterowie, z innych rejonów polski, z dziećmi, które gorzej sobie radzą. Że serial nie pokazuje zmagań z machiną urzędową i biurokratyczną. Ja to oczywiście wszystko wiem. Moje własne życie było dużo bardziej skomplikowane. Ale film to sztuka selekcji.
Za tym serialem stał pewien zamysł – chcieliśmy przede wszystkim pokazać autentycznie emocje, relacje, procesy psychiczne, to jak wychowywanie dziecka z wyzwaniami i brak wsparcia wpływa na życie rodzica. Ukazaliśmy różnych rodziców i różne dzieci, różne strategie radzenia sobie z wyzwaniami po to, żeby szerokie grono odbiorców miało możliwość wejścia w historię, a rodzice dzieci z niepełnosprawnościami mieli nareszcie reprezentację w popkulturze, która dotrze do każdego. Chcieliśmy stworzyć przede wszystkim inteligentną rozrywkę, która będzie dodatkowo za sobą niosła pewne wartości.
Zależało mi na tym, żeby serial nie zamykał się na odbiorcach, których temat dotyczy. Jednocześnie chodziło o to, by zaprzeczyć pewnym stereotypom, bo w Polsce taka tematyka kojarzy się głównie właśnie z problemami finansowymi, niedostatkiem, kinem interwencyjnym czy społecznym „o sprawie”. A to też nie jest pełen obrazek, bo posiadania dziecka z niepełnosprawnością doświadczają ludzie bez względu na status społeczny czy ekonomiczny. Oczywiście, że pieniądze znacząco to doświadczenie ułatwiają, bo brak wsparcia systemowego sprawia, że w rodzinach dotkniętych problemem szybko ich ubywa. To też pokazujemy w naszym serialu.
Rozumiem. Zaczęłyśmy nieco od końca, bo od reakcji widzów, ale teraz wróćmy do początków. Czy czerpała Pani z własnych przeżyć, czy opowieści znajomych, rodziny? Co było inspiracją?
Żeby sobie radzić z różnymi trudnościami dnia codziennego, szczególnie kiedy mój syn był młodszy, ale też później na etapie problemów ze znalezieniem dla niego szkoły, często rozmawiałam ze swoją przyjaciółką Olą Więcką, która też jest mamą dziecka ze dodatkowymi potrzebami. To był taki czas, kiedy trochę oswajałyśmy plotkami i żartami to, co nas spotyka. Rozmawiając z nią kiedyś powiedziałam, że te wszystkie anegdoty, przykrości, absurdy, to jest świetny materiał na scenariusz. Dlaczego nie zrobić takiego serialu? Były seriale o mamach z dużych miast, mamach pracujących, mamach z przedmieść bogatych, to zróbmy serial o mamach dzieci z niepełnosprawnościami. Z tego wyszedł pomysł.
Trochę wątków jest zainspirowanych moimi osobistymi doświadczeniami, np. proces akceptacji diagnozy jest mi dobrze znany. Oczywiście dokonałyśmy też ogromnego researchu. Ze scenarzystkami Dorotą Trzaską i Niną Lewandowską, ale też z Olą Więcką, bo ona również pomagała wymyślać story, spotykałyśmy się z wieloma mamami i ojcami dzieci z niepełnosprawnościami. Zbierałyśmy wywiady, czytałyśmy blogi, fora internetowe. Losy bohaterów są zainspirowane różnymi, posklejanymi ze sobą, prawdziwymi historiami. Warto zaznaczyć, że żadne z serialowych dzieci nie jest do końca moim dzieckiem, a żadna bohaterka nie jest mną ani żadną inną prawdziwą postacią. Na ekranie widzimy fikcyjnych bohaterów, ale widzowie widzą w nich i sytuacjach dużo prawdy ze swojego życia. Wydaje mi się, że dlatego rezonują tak mocno, bo te historie są wspólne. Może nas różnić status ekonomiczny, niepełnosprawność czy sprawność naszego dziecka, ale pewne procesy i to jak brak wsparcia wpływa na życie matek czy ojców, sprawia, że te losy są podobne.
Co oglądać na Netflixie? Kontrowersyjne show, od którego trudno się oderwać
Jeśli szukasz lekkiego programu typu reality show na weekend, to „Love is Blind” sprosta oczekiwaniom. Od 27 sierpnia 2024 dostępne są wszystkie odcinki sezonu umiejscowionego w Wielkiej Brytanii. To ...
Pani doświadczenia prywatne bardziej utrudniły czy pomogły w nagrywaniu serialu?
To jest trochę tak jak z Kamą i oktagonem – jak się jedzie na walkę, to człowiek odcina to, co w domu. Jednak dwa razy na planie, w najbardziej nieoczekiwanych momentach, zdarzyło mi się wzruszyć. Ale ponieważ jestem bardzo zadaniową osobą i przede wszystkim profesjonalistką, to kiedy nagrywamy, skupiam się na pracy.
Przy kierowaniu osiemdziesięcioosobową grupą, gdy się pracuje na czas i gdzie jest jeszcze czasami dodatkowo dwudziestka małych dzieci, nie ma miejsca na sentymenty. Nie ukrywam jednak, że kilka momentów mnie szczególnie dotknęło. No i cały czas moje własne doświadczenie wyostrzało mój radar na fałszywe nuty.
Czy może pani przytoczyć którąś z tych wzruszających sytuacji?
Film jest bardzo subiektywną sztuką i uważam, że w zależności od tego, w jakim momencie życia jesteśmy i co aktualnie nas zajmuje, sprawia czy dany film z nami rezonuje. Ja też tak mam z tym serialem, że przez cały proces jego powstawania przeglądałam się w różnych scenach i fragmentach.
Na planie najbardziej mnie dotknęła scena, z pozoru bardzo drobna, jak w pierwszym odcinku Kama, – po tym, jak dziecko stłukło telewizor i musiała wyjść z imprezy – wnosi je po ciemku samotnie do domu, dźwigając je, przechodzi przez korytarz, potem kuchnię, odsuwa krzesło nogą i kładzie syna do łóżka. Może jako reżyser przytłoczony odpowiedzialnością czułam się wtedy samotna? Może coś mi się przypomniało?
Teraz z kolei poruszają mnie wszystkie sceny mówiące o solidarności i przyjaźni, gdy Ula Wojtal daje Kamie poduszkę w autobusie, czy końcówka, kiedy bohaterki kibicują Kamie w oktagonie, stają się w pewnym sensie jedną osobą w tej walce. Może dlatego, że dzięki naszemu serialowi dużo osób z różnych środowisk i rodzin poczuło wspólnotę?
Czy coś panią zaskoczyło podczas pracy nad serialem? Pytam także o współpracę z dziećmi z niepełnosprawnościami i nienormatywnymi.
Reżyserowanie to zawsze w jakimś stopniu zaskoczenie, bo mamy jakąś mapę, którą chcemy się posługiwać, scenariusz to trochę nasza instrukcja obsługi, ale film to nie jest mebel, który składamy z kawałków, tylko wspólna praca na złożonym żywym organizmie. Razem jako ekipa wiemy, w jakim kierunku chcemy podążać, czego chcemy unikać, ale i tak efekt jest zawsze w jakimś stopniu zaskoczeniem. I to jest piękne.
Na plus najbardziej mnie zaskoczyły dzieci, bo panuje taki stereotyp w środowisku filmowym, że z dzieckiem się bardzo trudno pracuje. Reżyserzy tego się bardzo boją, bo praca na planie jest pracą na czas, mamy 12 godzin, trzeba się w tym czasie wyrobić i wszystko jest rozpisane, a jeśli dziecko powie, że nie zagra, to nie zagra i nic człowiek nie może zrobić. Ja też miałam moment zwątpienia. Już po castingu dzieci, gdy wybrałyśmy aktorów, przeczytałam scenariusz raz jeszcze i pomyślałam sobie: "Jezu, to jest niewykonalne, na co ja się porwałam?". I nie miało znaczenia to, czy dzieci mają niepełnosprawność, czy też nie, po prostu był to bardzo trudny plan, na którym dzieci grały z dorosłymi równoważne role. Mogło przecież się wydarzyć wszystko, od choroby, po sprzeciw któregoś dziecka w połowie zdjęć.
Wtedy Magda Glapińska, trenerka aktorska dzieci i psycholog, powiedziała, że ona wierzy, że te dzieci to zrobią. Ja z kolei jej zaufałam i tak też się stało. Z każdym dniem dzieci nas zaskakiwały na plus i stawały się po prostu profesjonalnymi aktorami, radowały się ze swojej pracy, chciały przychodzić na plan coraz bardziej, do tego stopnia, że jak już ktoś wyrobił swoje dni, i tak przychodził na obiady. Jednocześnie dzieci zrozumiały, na czym polega ta praca. Na przykład dziewczynka, która gra Tolę, zaczęła rozumieć po miesiącu, czym jest powtarzalność i była niesamowicie dokładna w każdym dublu, co na początku wydawało się nieosiągalne. Z kolei serialowy Jasiek jest mistrzem wytrwałości. On miał tam najdłuższe sceny, dramatyczne, często pełne emocji, lecz nie grał ich na raty, ale ciągiem. Hela, czyli Amelia Sarzyńska, tak się zlała w pewnym momencie z postacią, że musieliśmy jej przypomnieć, że są pewne aspekty jej osobowości, których nie dzieli z Heleną Lejman. Najstarsze dziecko, czyli Michał, miał moim zdaniem najtrudniejsze zadanie. Był świadomy odpowiedzialności jaka na nim spoczywa. Pracował jak dorosły aktor i partnerował Magdalenie Różczce. Podołał nie tylko oczekiwaniom, ale moim zdaniem zaprezentował wielki talent. Oczywiście nie uniknęliśmy problemów, zawsze coś zaskakuje na planie, przyjeżdża nie ten autobus, szyby są zbyt zaciemnione, nie da się nakręcić sceny.
W Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, gdzie kręciliśmy wycieczkę, miało być pochmurnie, a nie było praktycznie ani jednej chmurki. Staliśmy na szczycie całą grupą, w sierpniowym słońcu, w upale. Nasz mistrz oświetlenia, Janek Bulanda, cały czas wypatrywał, czy chmurka nadchodzi, bo tylko wtedy mogliśmy nagrać moment zmiany pogody. Wszyscy się wygłupiali, żeby jakoś przetrzymać ten czas i zająć czymś zmęczone dzieci. Szczęśliwie wreszcie się udało. To był właśnie zaskakujące elementy, ale czynnik ludzki był niezawodny. Dorośli aktorzy byli wspaniali – elastyczni, kreatywni i cierpliwi we współpracy z dziećmi.
Co oglądać w weekend? „Emily w Paryżu” to hit czy kit?
Planujesz wieczorny maraton serialowy i nie wiesz, co wybrać? Serial „Emily w Paryżu” dostępny w serwisie streamingowym Netflix może być strzałem w dziesiątkę. Lekka fabuła obfituje w wątki miłosne, s...
Serial poruszył też w środowisku temat zmian systemowych. Czy miała pani przy nagrywaniu "Matek" tego rodzaju ambicje?
Myślę, że każdy artysta chciałby, żeby to, co robi, miało jakiś wpływ na rzeczywistość. Ja liczyłam, że może to się zdarzy, ale to nie był oczywiście główny cel. To jednak jest przede wszystkim serial, który ma być po prostu rozrywką. Poruszającą, dobrej jakości, poszerzającą perspektywę i dyskusję, ale rozrywką. Tym bardziej cieszę się z trwającej dyskusji w przestrzeni publicznej i politycznej na temat tego, że ten system jest po prostu niewydolny, rodzice są zostawieni samym sobie, są przeciążeni, co wpływa też na funkcjonowanie dzieci. Jest bardzo duża przepaść pomiędzy tym, co jest dostępne dla rodziców dzieci, które wyzwań nie mają, a tym, jakie wsparcie dostają rodzice dzieci z niepełnosprawnościami. Moje własne doświadczenie pokazuje problem ze znalezieniem szkoły dostosowanej do potrzeb ucznia. Mój syn jest teraz na edukacji domowej. Problem jest też z tym, by osoby z niepełnosprawnością potem mogły samodzielnie funkcjonować w społeczeństwie bez wsparcia rodziców, już jako osoby dorosłe. Jeśli dyskusja wokół serialu miała jakiś wpływ na to, że ustawa o asystencji osobistej została wreszcie wpisana do wykazu prac rządowych, to tylko dobrze. Jako mama, obywatelka, już nie reżyserka, nie zamierzam tematu odpuszczać, bo jeszcze wiele etapów prac nad tą ustawą przed nami. Widzę natomiast też to, co już się dzieje na poziomie międzyludzkim po premierze serialu i to jest dla mnie równie ważne. Jak słyszę teraz, że ktoś mówi: „Pierwszy raz od dawna zadzwonili do mnie moi przyjaciele i pytają, czy mogą mi pomóc, przepraszają za to, że sobie nie zdawali sprawy, jak mam ciężko” to jest dla mnie ogromnie dużo. Jeśli przez ten serial dwie osoby spotkają się na światłach i jedna spojrzy na drugą, zamiast spuszczać wzrok, to też będzie wielki sukces. To są naprawdę niewielkie rzeczy. Chodzi o to, żebyśmy spojrzeli na tego drugiego człowieka - który dzieli los zupełnie inny od nas i czasami ciężar jego doświadczenia nas przytłacza - tak, jak patrzymy na siebie.
Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź Stronę Kobiet codziennie; Obserwuj StronaKobiet.pl!