Czego może się spodziewać czytelnik po tej książce, o czym ona opowiada?
Książka opowiada o moim osobistym doświadczeniu kryzysu w życiu zakonnym i pokazuje mój proces dojrzewania do podjęcia ryzykownej decyzji. Po 15 latach życia w klasztorze zrezygnowałam z niego i rozpoczęłam wszystko od zera. Książka nie opisuje chronologicznie całego pobytu w zakonie, ale jest skupieniem się na najważniejszych wydarzeniach. Poruszam w niej również moje bardzo intymne sprawy, co skłoniło mnie do wstąpienia do klasztoru, jak postrzegałam na początku życie zakonne i jak to postrzeganie zmieniało się w ciągu kolejnych lat życia w tych strukturach. Opisuję swoje kryzysy, wydarzenia, które miały wpływ na odejście, przyznaję się do błędów, upadków. Przedstawiam portret siostry zakonnej jako człowieka ze swoimi mocnymi, ale też słabymi stronami, pokazuję siebie jako kobietę, która uświadamia sobie, że dusi się w tym miejscu, które wybrała jako bardzo młoda dziewczyna.
Miałam zaledwie 19 lat, gdy zdecydowałam się na wstąpienie do zakonu i dzisiaj z perspektywy czasu widzę, że to była bardzo odważna i zbyt wcześnie podjęta decyzja. Mimo tego, że odeszłam, nie żałuję tego czasu. To może brzmieć jak paradoks, ale wiele się nauczyłam, dużo się o sobie dowiedziałam.
Spotkałam ludzi, których być może inaczej nie miałabym okazji spotkać, nabyłam doświadczenia, które są dla mnie bezcenne. Minęły zaledwie cztery lata od momentu, kiedy opuściłam zakon i zbudowałam swoje życie od nowa, ale patrząc z tej perspektywy mogę powiedzieć, że mimo wszystko było warto. Jestem takim człowiekiem, jakim jestem, bardzo się z tego cieszę, bo te doświadczenia, mimo że były trudne, ukształtowały mnie, zahartowały i pomogły stanąć na nogi w nowym etapie, gdy na nowo zaczęłam budować swoją tożsamość jako kobieta bardzo świadoma siebie, bardziej dojrzała i wiedząca, czego chce w życiu.
Wspominała pani, że wstępując do zakonu miała 19 lat. To rzeczywiście bardzo młody wiek. Skąd ta decyzja?
Nie należałam do nastolatek, które uczestniczyły bardzo aktywnie w życiu religijnym czy życiu przy parafii albo jakiejś zorganizowanej grupie przyparafialnej, ale bardzo lubiłam czytać książki. Był taki okres, kiedy mocno zaczytywałam się w literaturze religijnej, jak „Żywoty świętych” i bardzo imponowały mi postacie świętych kobiet, zakonnic, które poświęcały swoje życie dla Boga, dla ludzi, pomagały osobom biednym, zaniedbanym. Ten motyw osobistego poświęcenia się dla jakiejś wyższej idei był dla mnie czymś, co mi imponowało. Ja też taka chciałam być. Przyznam się, że jako mniej więcej szesnastoletnia dziewczyna po raz pierwszy napisałam list do zgromadzenia, do którego później wstąpiłam, ale wtedy nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Oczywiście list napisałam w pełnej konspiracji, moi rodzice zupełnie się nie domyślali. Potem, w liceum, kiedy odważyłam się porozmawiać o tych swoich pierwszych myślach o życiu zakonnym z księdzem katechetą, zorganizował on dla mnie leksykon zgromadzeń zakonów żeńskich. Miałam go sobie przejrzeć i wybrać zgromadzenie, które by mi odpowiadało.
Stopniowo coraz bardziej utwierdzałam się w myśli, że po maturze moje życie skieruję na te tory. Kiedy zdałam maturę, wykonałam pierwsze kroki, aby wstąpić do zgromadzenia, które sobie upatrzyłam i nawiązałam kontakt z siostrami. Na początku czekał mnie wstępny okres, czyli przyjazd do zgromadzenia jako ewentualna kandydatka i tygodniowy pobyt, żeby poznać siostry, przyjrzeć się ich życiu. Potem były rekolekcje, rozmowa z przełożoną generalną, złożenie oficjalnych dokumentów i oczekiwanie na odpowiedź, więc to nie była decyzja, która realizowała się z dnia na dzień, ale proces trwający kilka miesięcy. Otrzymałam oficjalną odpowiedź, że zostałam przyjęta.
Rozpoczęłam pierwszy etap formacji, tak zwany postulat, który trwał około roku, miałam wtedy ledwie skończone 19 lat. Po tym rocznym etapie dopuszczono mnie do następnego, czyli do nowicjatu, który trwa 2 lata. Już wtedy przyjmuje się imię zakonne i strój zakonny. Kolejnym etapem jest złożenie ślubów. To jest dosyć długotrwały proces. Samo podjęcie decyzji to jedno, ale jego realizacja to drugie.
Domyślam się, że to jest zderzenie się z innym światem. Jakie były pani pierwsze wrażenia, myśli, co przyciągnęło pani uwagę? Może coś panią zszokowało?
Zgadza się, to jest zderzenie się dwóch różnych światów. Ja jako bardzo młoda dziewczyna byłam tym życiem, takim tajemniczym, niedostępnym z zewnątrz dla innych, zafascynowana, wydawało mi się bardzo tajemnicze. Już sam fakt, że siostry nosiły habity, co odróżniało je od reszty ludzi, poza tym klauzura, to, że nie każdy miał dostęp do tego miejsca. To było z jednej strony dziewczęce zafascynowanie, z drugiej strony oczywiście dzięki rekolekcjom, rozmowom z siostrami, rozeznawałam, czy mam powołanie. Wtedy wydawało mi się, że tak, czułam w sobie zapał, by poświęcić całe swoje życie Bogu w konkretnym dziele, składając śluby zakonne. Sądziłam, że jestem gotowa na takie poświęcenie i rezygnację z założenia własnej rodziny, z posiadania dzieci, z niezależności. To wszystko wiązało się z wejściem w inny świat, gdzie panują surowe zasady, jak ograniczenie kontaktu z bliskimi, brak możliwości na pewnym etapie wyjazdu do domu czy odwiedzenia rodziny. Niektóre znajomości musiałam definitywnie uciąć i to dla mnie było bardzo trudne.
Jakie kontakty należało uciąć?
Zachować kontakty mogłam tylko z najbliższą rodziną i częścią dalszej rodziny. Znajomości z koleżankami i kolegami w ogóle nie wchodziły w grę, bo ten pierwszy etap formacji był ukierunkowany na skupienie się na pogłębieniu wiary, na wejście w świat nowych zasad, a formatorki uważały, że ograniczenie kontaktów ze światem zewnętrznym jest konieczne. Nie było mi łatwo oswoić się z tymi ograniczeniami, z klasztoru nie można wyjść wtedy, kiedy się chce, na wszystko trzeba mieć pozwolenie, w zasadzie niczego nie można robić na własną rękę i mówię tutaj o bardzo drobnych, codziennych czynnościach.
W książce opisałam taki drobny epizod z czasu postulatu, czyli tego pierwszego okresu, kiedy nie wiedziałam o tym, że nie można sobie samej ściąć włosów. Nosiłam wtedy długie blond włosy, miałam warkocz i stwierdziłam, że trochę mi przeszkadza, więc będąc w celi, wzięłam nożyczki, stanęłam przed lustrem i po prostu go obcięłam. Na rekreację przyszłam już z krótkim kucykiem. Kiedy mistrzyni mnie zobaczyła, bardzo zbeształa mnie za to samowolne działanie. Wytłumaczono mi to zachowanie tak, że jeżeli chcę się nauczyć posłuszeństwa, muszę być posłuszna w każdym, nawet takim najmniejszym drobiazgu. Oczywiście ja z tym nie dyskutowałam, starałam się to przyjmować, ale z biegiem czasu zaczęłam się zastanawiać, czy taka formacja ma sens, czy to nie jest bardziej próba jakiegoś - w dobrej wierze, ale jednak - ubezwłasnowolnienia, pozbawienia suwerenności w myśleniu, w podejmowaniu własnych decyzji, a niekoniecznie przygotowanie do zdrowego przeżywania zakonnego posłuszeństwa.
Ten epizod dobrze odzwierciedla, jak różni się rzeczywistość na zewnątrz klasztoru od tej, która panowała za jego murami.
Wspomniała Pani o ograniczeniu kontaktu ze światem zewnętrznym. Czy była Pani w zakonie, z którego zupełnie nie można było wychodzić na zewnątrz?
Wszystko zależało od obowiązków jakie dana siostra w klasztorze wykonywała. Oczywiście wszystko na każdym etapie formacji, nawet już po ślubach, należało konsultować z przełożoną. Ta zasada posłuszeństwa obowiązywała nas od początku do końca. Decydując się na życie zakonne, siostry składają trzy śluby: posłuszeństwa, ubóstwa i czystości. Posłuszeństwo miało się przejawiać w każdym aspekcie życia i na każdym etapie, więc jeżeli nawet jako siostra po ślubach miałam wyjść na zewnątrz klasztoru, przełożona powinna być przeze mnie o tym poinformowana. Przez prawie 15 lat byłam w zgromadzeniu czynnym, ale miałam też niemal roczny epizod pobytu w opactwie o surowszej regule i klauzurze, gdzie nie wychodziło się zupełnie poza klasztor, z małymi wyjątkami. Natomiast żyjąc w zgromadzeniu czynnym, wykonywałam różnego rodzaju prace poza klasztorem. Przełożona musiała wiedzieć, że wychodzę, że mam do załatwienia sprawę ze względu na wykonywane przeze mnie obowiązki, na przykład studia, bo takowe też w zgromadzeniu odbywałam, a to wiązało się z regularnym opuszczaniem klasztoru i wyjazdami na wykłady na uczelnię, czy konieczność na przykład pojechania do biblioteki, wypożyczenia książek i tak dalej . Każde moje wyjście, każda sytuacja musiała być ustalona z przełożoną
Zaciekawiła mnie pani tematem studiów. Co pani studiowała? Czy ten kierunek był jakoś narzucony, zasugerowany, czy mogła pani sama go wybrać?
Siostry wysyłane są na różne studia, też na takie, które przygotowują je do wykonywania przyszłych obowiązków. Ja studiowałam akurat historię ze specjalnością archiwistyka, to było potrzebne w pracy w archiwum zakonnym. Natomiast są siostry, które studiują też teologię czy na przykład resocjalizację. Wszystko jest ukierunkowane na jakieś konkretne dzieło lub zadanie, które w przyszłości dana siostra ma wykonywać. Powiem in plus dla zgromadzenia, że daje niektórym szansę na rozwój, ale to wszystko w ramach potrzeb danego klasztoru czy w skali ogólnej całego zgromadzenia. To nie jest tak, że siostra zamarzy sobie, że chciałaby studiować sztukę albo nauki ścisłe, wszystko jest uzależnione od potrzeb wspólnoty. Siostry nie mają specjalnie opcji wyboru. Czasami brane są pod uwagę predyspozycje danej osoby do wykonywania pewnych obowiązków. Siostry też, jeżeli pracują w różnego rodzaju dziełach, są zobligowane do tego, żeby się kształcić, ponieważ czy jako siostry pracujące w resocjalizacji czy jako przedszkolanki, muszą wykazywać się fachową wiedzą.,
A jak było w Pani przypadku?
W moim przypadku bardzo fajnie się złożyło. Przełożone wiedziały, że lubię „dłubanie” w papierach, że lubię historię, ten kierunek korelował z moimi własnymi upodobaniami i predyspozycjami, więc miałam szczęście, ale wiem, że nie wszystkie siostry takie szczęście miały. Czasami – i to jest coś, czego ja w zgromadzeniach nie rozumiem – przełożone wysyłają siostry do zupełnie innych prac, niż wyuczone, ten potencjał, kapitał zawodowy, przygotowanie na kursach, na studiach, w pewnym momencie zostają zaprzepaszczone. Też miałam taki przypadek, jako archiwistka zostałam wysłana do pracy jako opiekunka w ośrodku dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnej, zupełnie nie byłam zawodowo do tego przygotowana. Dużo mnie to psychicznie kosztowało, choć oczywiście z posłuszeństwa podjęłam tę kilkuletnią posługę. Początki były dla mnie bardzo trudne. Wydaje mi się, że siostry dosyć często są stawiane w tego typu sytuacjach.
Jak Pani studia miały się do zasad panujących w zakonie, wychodzenia na zewnątrz i kontroli, której podlegałyście?
Ja studiowałam w systemie stacjonarnym, więc w zasadzie codziennie wychodziłam z klasztoru i dojeżdżałam tramwajem na uczelnię. W czasie rozmowy kwartalnej przedstawiałam plan zajęć na dany okres. Brałyśmy poprawkę na to, że jakieś zajęcia mogły się nie odbyć. Co więcej, ponieważ codziennie wychodziłam na zewnątrz, miałam przywilej korzystania z telefonu komórkowego, co bardzo ułatwiało mi kontakty z przełożoną. Dzięki temu możliwie na bieżąco informowałam o ewentualnych zmianach. Bywało tak, że ze względu na liczbę zajęć wychodziłam z klasztoru rano i wracałam dopiero późnym popołudniem. To z kolei u niektórych sióstr budziło zazdrość, domysły, bo nie każda miała taką możliwość. Z drugiej strony każda praca miała swój ciężar. Czasami z braku czasu uczyłam się albo pisałam jakieś prace po nocach. Mimo tego niektóre siostry uważały, że jeżeli studiuję, to jestem tą lepszą, która może sobie wychodzić. To tworzyło niezbyt przyjemną atmosferę we wspólnocie.
Myślę, że z perspektywy zakonnej pani była uprzywilejowana, ale z perspektywy studenckiej wręcz przeciwnie. Jak to wyglądało, gdy na przykład znajomi ze studiów spotykali się po zajęciach? Czy czuła się pani pokrzywdzona? I jak reagowano, gdy Pani odmawiała?
Wydaje mi się, że trafiłam na bardzo wyrozumiałą grupę ze studiów. Ja też na początku wytłumaczyłam, że pewnych rzeczy mi nie wypada. Oczywiście wychodziłam zawsze w habicie, więc już samo to sprawiało, że nie zawsze koledzy czy koleżanki czuli się komfortowo, uważali na to, co mówią, jak rozmawiają w mojej obecności. Czasami widziałam konsternację na ich twarzach, bo kiedy zagalopowali się z jakimś tematem, patrzyli na moje reakcje, ale wydaje mi się, że ja byłam taką „normalną” siostrą, że kiedy moi koledzy, koleżanki zobaczyli, że ze mną można normalnie porozmawiać, że nie będę się bulwersować. Starałam się podchodzić do wszystkiego ze zrozumieniem. Oczywiście, w grę nie wchodziło spotykanie się gdzieś w kawiarni czy na obiedzie, więc jeśli moi znajomi ze studiów mieli akurat okienko między zajęciami, ja wtedy po prostu szłam do pobliskiego kościoła na mszę. Zdarzało się tak, że musiałam wyjeżdżać z klasztoru zanim we wspólnocie odbyła się rano msza, więc wtedy po prostu starałam się, aby uczestniczyć we mszy na mieście, w którymś z kościołów w dogodnym dla mnie czasie. Były takie momenty, kiedy się czułam trochę odizolowana, nie mogłam posmakować tego studenckiego życia, bo wybrałam zupełnie inną formę. Musiałam nauczyć się godzić te dwa światy. Czasami pojawiały się takie myśli, że brakuje mi zwykłego pójścia do kawiarni, tego, by z kimś znajomym usiąść po prostu przy kawie i porozmawiać.
To cię zainteresuje: Co to znaczy, gdy śnią ci się zmarli? Taki sen można interpretować na różne sposoby. Ekspertka podpowiada, jak go rozumieć
Jak to sobie wtedy pani tłumaczyła?
Potrzebą poświęcenia, że skoro wybrałam to życie, rzeczywiście muszę zrezygnować z przyjemności, które są dobre, ale nie są dla mnie, że jest jakaś wyższa idea, bardziej szczytny cel. Mówiłam sobie, że to moje poświęcenie ma jakąś wartość w wymiarze duchowym, że może ktoś tego mojego poświęcenia potrzebuje. Aczkolwiek, kiedy mijały kolejne lata, czułam się coraz bardziej usztywniona w tym życiu i stwierdziłam, że ani Panu Bogu, ani moim współsiostrom, ani tym bardziej ludziom poza murami klasztoru takie wymuszone poświęcenie niczemu nie służy. I to też mi pokazywało narastający we mnie kryzys.
Jakie jeszcze były inne objawy tego kryzysu?
Pierwszym symptomem było to, że nie czułam się szczęśliwa, nie czułam się spełniona w tej formie życia. Zaczęłam zadawać sobie pytanie, czy ja rzeczywiście miałam powołanie? Z biegiem czasu dochodziłam do prawdziwych, podświadomych motywacji, które pchnęły mnie w kierunku życia zakonnego, a nie były tak naprawdę motywacjami powołaniowymi. Widziałam, że były siostry, które były szczęśliwe na tej drodze życia. Spotykałam też wiele takich, które były podobne do mnie w moim kryzysie, ale one one męczyły się z tym przez lata. Pomyślałam sobie, że ja nie chcę tak skończyć, nie chcę stać się taką zgorzkniałą i nieszczęśliwą siostrą, która się męczy i nie potrafi przeżywać swojego poświęcenia w konstruktywny sposób. To mi pokazało, że chyba jest coś nie tak, że potrzebuję dokopać się do tych prawdziwych motywacji, które mnie wtedy jako młodą dziewczynę, jeszcze nieświadomą siebie, skłoniły do podjęcia tego życia. Stopniowo do mnie docierało, że tak naprawdę chciałam uciec przed problemami z dzieciństwa, przed wizją nieudanego małżeństwa, bo nie miałam zbyt dobrego wzorca. Stwierdziłam, że życie zakonne to będzie opcja, która uchroni mnie przed lękami, taki klosz ochronny, dzięki któremu uniknę konfrontacji ze strachem i jednocześnie prawdziwymi pragnieniami. Uciekałam przed czymś, za czym tęskniłam. Z biegiem lat zobaczyłam w sobie ten wewnętrzny konflikt. Byłam przemęczona, usztywniona, czułam się nierozumiana, a na dodatek obserwowana przez niektóre siostry i oceniana. Nie powiem, że nie miałam bliskich relacji. Była jedna siostra, z którą miałam bardzo dobry kontakt i do teraz się przyjaźnimy, u niej znajdowałam bardzo dużo zrozumienia, wsparcia, dzieliłam się z nią swoimi przemyśleniami, ale potrzebowałam czasu, by dotrzeć do sedna.
Miałam takie myśli, że jeżeli czegoś w życiu nie zmienię, to będzie tylko gorzej. Zaczęły się dylematy, że może jednak mam powołanie, tylko potrzebuję bardziej radykalnej formy życia, a jednocześnie były takie epizody, które mi mówiły, że powinnam odejść. Co więcej, zakochałam się i to z wzajemnością, biłam się z myślami, co zrobić.
Ostatecznie zdecydowałam się na bardzo radykalną zmianę i za zgodą moich przełożonych i przełożonych klasztoru opactwa monastycznego za granicą odbyłam prawie roczną próbę właśnie w tym opactwie położonym w bardzo malowniczym miejscu, z wielowiekową tradycją i nieliczną wspólnota. Duchowość benedyktyńska na tyle mnie zafascynowała, że stwierdziłam, że to będzie moje koło ratunkowe, ale tam właśnie, kiedy w końcu spotkałam się z moimi myślami, w izolacji od zewnętrznego świata, gdzie nie miałam kontaktu z moimi bliskimi, bez telefonu komórkowego, ani dostępu do internetu, w końcu mogłam się spokojnie spotkać z moją historią, z moimi myślami, z pragnieniami, przed którymi uciekałam i tam podjęłam decyzję, że z życia zakonnego rezygnuję. Po prostu nie była to moja droga. Nie byłam w niej w ogóle szczęśliwa i z każdym kolejnym rokiem czułam się w tym życiu już tylko gorzej.
Czy wyjazd za granicę spowodowany był uczuciem? Był to nakaz Pani przełożonej?
Nie, o tym uczuciu wiedział tylko mój spowiednik. Wyjazd to był efekt nie tyle tego uczucia, co całego wewnętrznego procesu, który się we mnie odbywał, czułam, że coś jest nie tak, że potrzebuję zmiany, że jeżeli czegoś nie zrobię dla siebie, to przegapię okazję do tego, żeby dowiedzieć się, dlaczego mam taki kryzys. Pojawiły się marzenia o tym, żeby mieć kogoś bliskiego, pragnienia o rodzinie, niezależności. Oczywiście wykonywałam swoje obowiązki, ale widziałam, że nie jestem autentyczna, że się po prostu do tego wszystkiego zmuszam i stwierdziłam, że to nie o to chodzi. Do tego zakochanie i złamanie ślubów czystości dobitnie mi pokazały, że to nie jest to.
Złamanie ślubu?
Tak, szczerze się do tego w książce przyznaję. Nie chcę nikogo oszukiwać, czy pokazywać mojego życia zakonnego, jako idealnego albo siebie jako siostrę, która jest ofiarą systemu. Nie, ja też miałam swoje upadki i przedstawiam po prostu siebie jako kobietę z krwi i kości, która przeżywa poważny wewnętrzny kryzys i która musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czego w życiu chce. Ale też przy okazji pokazuję życie zakonne wraz z jego zaletami i wadami.
Zakochanie, które się pojawiło, bardzo dużo mi pokazało i uważam, że powinnam być uczciwa, nie mogłam tego pominąć, choć wiem, że mogę być w różny sposób oceniona. Zdaję sobie z tego sprawę, że dla kogoś moje wyznania mogą być obrazoburcze, mogą wywołać skrajne reakcje, ale ja chciałam też pokazać, że siostry są kobietami, że codziennie podejmują walki o swoje wartości, ale też mają swoje kryzysy, które zmuszają je do zadania sobie pytania, co w życiu jest najważniejsze i za czym tak naprawdę tęsknią i czy mają powołanie.
Jak potoczyła się ta znajomość?
Ta relacja trwała krótko. Z tamtym mężczyzną nie mam kontaktu, ale myślę, że mogę być mu wdzięczna za to, co we mnie obudził. I choć to się wiązało z grzechem, ze złamaniem ślubu i owszem, odczuwałam bardzo silne wyrzuty sumienia z tego powodu, to spotkanie okazało się szansą. Ja dzisiaj nie chcę ingerować w jego życie, nie mamy ze sobą kontaktu już od kilku lat, ale życzę mu jak najlepiej. Nie wiem, co robi, jak żyje, ale na zawsze zachowam ciepłe, serdeczne wspomnienie. Relacja zakończyła się moją decyzją o wyjeździe do opactwa. O wszystkim wiedział mój spowiednik, aczkolwiek nie miałam odwagi, żeby sytuację przedstawić przełożonej.
Jak wygląda wystąpienie z zakonu? Chyba musiała Pani przedstawić jakieś powody? Co Pani podała?
U mnie ta sytuacja była trochę nietypowa. Najpierw musiałam zrezygnować z próby, którą odbywałam w zagranicznym opactwie, więc poinformowałam najpierw przełożoną tego opactwa i musiałam poczekać na transport do Polski, ponieważ cały czas wtedy podlegałam pod moje macierzyste zgromadzenie. Spotkałam się z moją przełożoną generalną na przyjacielskiej rozmowie, powiedziałam, że przeżywam kryzys i podjęłam decyzję, że do zgromadzenia nie wrócę. Przełożona podeszła do tego tematu z dużą dozą zrozumienia, choć namawiała mnie do tego, bym jeszcze przemyślała swój wybór. Swoje motywy musiałam podać w oficjalnym piśmie, które przedstawiłam przełożonej generalnej i radzie. Nie chciałam wchodzić w szczegóły, ale opisałam swoje motywacje powołaniowe jako niewystarczające. Pokazałam też ich skutki, pogłębiający się kryzys, brak spełnienia, brak poczucia szczęścia. Moja prośba została wzięta pod uwagę, otrzymałam zwolnienie ze ślubów i od kilku lat już żyje poza strukturami zakonnymi, aczkolwiek śluby zakonne nie są sakramentem i moja droga życiowa może się potoczyć różnie, mogę założyć rodzinę, wyjść za mąż i zbudować szczęśliwy związek. W momencie podpisania dokumentu przeze mnie to staje się faktem i wtedy jestem zobligowana do oddania stroju zakonnego, konstytuacji i obrączki, która jest znakiem i symbolem ślubów wieczystych. Z dniem podpisania dokumentu zaczynam życie po prostu jako zupełnie świecka osoba.
A jak wygląda teraz pani relacja z kościołem? Czy to wszystko zachwiało jakoś pani wiarą?
Nadal uważam się za osobę wierzącą. Wierzę w to, że Pan Bóg się o mnie troszczy, że się mną opiekuje, że mi towarzyszy w życiu, choć nie jestem osobą praktykującą. Pewien czas po wystąpieniu, kiedy jeszcze uczęszczałam co niedzielę na mszę świętą, zobaczyłam, że robię to po prostu automatycznie i stwierdziłam, że potrzebuję dystansu, czasu. Nie biorę czynnego udziału w życiu kościoła. Jestem trochę na uboczu, na razie kościół jako instytucja stracił w moich oczach. Czuję też wciąż przesyt formułami, obrzędami, to było coś, co przeszkadzało mi z biegiem lat w klasztorze w szczerym nawiązaniu relacji z Bogiem, bo ważniejsza była formułka, jakaś litania, różaniec niż szczera modlitwa. Po prostu stwierdziłam, że moja relacja nie może opierać się tylko na zewnętrznych formułach, ale potrzebuję zbudowania szczerej relacji z Bogiem od nowa.
Interesuje mnie typowy dzień w zakonie, jak on wygląda?
Typowy dzień, niezależnie od tego, na jakim etapie formacji siostry się znajdują, ma stałe ramy, zwłaszcza w życiu zakonnym żeńskim, gdzie siostry są mocno wciśnięte w karby określonego programu. Oczywiście głównymi wątkami są praca i modlitwa, czy też modlitwa i praca, to zależy jak te priorytety ustawimy. Dzień zaczynałyśmy zawsze modlitwą, a dokładnie medytacją w kaplicy o 6 rano, gdzie każda z nas rozważała fragment Pisma Świętego na dany dzień. Potem była msza święta, następnie jutrznia, czyli jedna z godzin liturgicznych. Potem wspólnotowe śniadanie w refektarzu, czyli zakonnej jadalni. Czas po śniadaniu był przeznaczony na pracę indywidualną i modlitwę. Wszystko zależało od tego, do jakiej pracy każda z sióstr była wyznaczona, bo każda z nas robiła coś innego, jedne siostry pracowały w kuchni, inne w pralni, któraś z sióstr pracowała jako katechetka, inna zajmowała się opieką nad chorymi. Każda musiała pilnować wyznaczonych sobie zadań i oczywiście też czasu, który był wyznaczony na modlitwę indywidualną, czyli na półgodzinną adorację, różaniec czy krótkie czytanie jakiejś określonej lektury religijnej. Kolejnym ważnym punktem był obiad i wspólnotowa rekreacja, kiedy siostry mogły swobodnie ze sobą porozmawiać przy stole. Czasami w dni świąteczne było to wyjście na spacer do ogrodu. Sporadycznie zdarzało się, że jeżeli na przykład w kinie pojawił się jakiś ciekawy film o tematyce religijnej, przełożona pozwalała na wyjście na seans, choć zdarzało się to bardzo rzadko. Po południu był znów czas na dokończenie swoich obowiązków. Kolejnym punktem była wspólna kolacja, nieszpory, nabożeństwo, potem kolejna z godzin liturgicznych, która zamykała dzień, czyli kompleta. Kolejno ostatnia modlitwa brewiarzowa z rachunkiem sumienia i dzień kończył się o dwudziestej pierwszej apelem jasnogórskim. Po komplecie obowiązywało nas kanoniczne milczenie aż do porannej mszy świętej następnego dnia. To był czas na to, żeby wieczorem przygotować sobie punkty do kolejnej medytacji, czas na wewnętrzne skupienie po całym dniu. I to, co jest istotne w programie dnia, to jest właśnie czynnik wspólnotowy, życie kręci się cały czas wokół wspólnoty. Wspólna modlitwa, wspólna praca i wspólna rekreacja. To też wymaga sporej dojrzałości i poświęcenia, bo każda z nas czasami potrzebowała czasu na samotność i mogło być momentami irytujące to, że wszystko robimy razem.
A co z takimi niewielkimi potrzebami, jak zakupy odzieżowe, w drogerii czy nawet w sklepie spożywczym? Czy była możliwość sięgnięcia po jakąś wybraną książkę czy czasopismo? Gdzie się kończyła wolność, a gdzie zaczynały restrykcyjne zasady?
Wszystko odbywało się za zgodą i za wiedzą przełożonej. Jeśli chodzi o takie przyziemne sprawy typu kupno bielizny, czy odzienia wierzchniego albo nawet butów, bo one przecież też się zużywały, to oczywiście, jeżeli siostra miała taką potrzebę, za każdym razem należało pójść do przełożonej, zgłosić potrzebę i poprosić o pieniądze na zakup. Później szło się do przełożonej i po prostu pokazywało, co się kupiło, bo oczywiście należało zachować ubóstwo, wszystko musiało być skromne, stonowane, bez żadnych ozdób, dodatków. Jeżeli chodzi o środki higieny osobistej, zazwyczaj w zależności od wspólnoty albo przełożona dawała jakieś kieszonkowe i siostra mogła sobie coś zakupić, albo przy większej wspólnocie była jedna wyznaczona siostra, która uzupełniała magazyn o podstawowe rzeczy. To były bardzo proste kosmetyki do higieny, siostry się nie malowały, nie farbowały włosów, nie używały perfum. Chodziło o zachowanie ubóstwa. Co więcej, przełożona miała prawo bez naszej wiedzy i zgody sprawdzać naszą bieliznę, co wydawało mi się uwłaczające, bo są to intymne rzeczy. Oczywiście przełożona miała również prawo wglądu w prywatną korespondencję, jeżeli miała podejrzenie o niewłaściwe kontakty i zachowania, to z niego korzystała.
Jaka jedna rzecz przeszkadzała Pani najbardziej?
Kwestia prywatności, ale też sprawa nawiązywania między siostrami przyjacielskich relacji, które raczej nie były mile widziane. Myślę, że przez to czułam się coraz bardziej usztywniona, bo przyjaźń jest czymś dobrym, a z góry patrzono na takie relacje spode łba, nawet takie zwykłe spotkanie się, rozmowa o swoich problemach, przeżyciach, budziła złe skojarzenia albo była uważana za relację partykularną, samolubną, zamykającą na resztę wspólnoty. Myślę, że to jest pokłosie dawnej, przedsoborowej jeszcze formacji, wydaje mi się, że kryzysów w życiu zakonnym być może byłoby trochę mniej, gdyby siostry miały do siebie nawzajem nieco więcej zaufania i miały szansę swobodnego dzielenia się swoimi przeżyciami nawzajem, bo nic nie pomaga tak, jak poczucie, że jest ktoś, kto jest obok i potrafi dać mi przyjacielskie wsparcie.
A co Pani ceniła? Czy coś Pani może przyniosła do życia świeckiego?
Pomimo tego, że program dnia był restrykcyjny, wyszło mi to na dobre, bo moje obecne życie dzięki temu jest poukładane. Na pewno nauczyłam się tam szacunku do innych ludzi i ich różnic, roztropnego rozporządzania dobrami. Miałam szczęście, że krótko po odejściu udało mi się zrealizować małe cele, które pozwoliły mi stanąć na nogi.
Myślę, że życie w klasztorze bardzo mi pomogło w budowaniu postawy zdecydowania, stawiania sobie jasno określonych celów. Przełożona niekiedy wyznaczała mi obowiązki, w których ja się zupełnie nie widziałam, nie odnajdywałam, ale ponieważ do ich spełniania obligowało mnie posłuszeństwo, to uświadamiałam sobie, że rzeczywiście mam w sobie potencjał, z którego nawet nie sobie zdawałam sprawy. Mogę coś zrobić, mogę się nauczyć czegoś nowego i nie muszę się tego bać.
Po odejściu ze zgromadzenia pierwsze co sobie założyłam, to zrobienie prawa jazdy, kupienie samochodu i znalezienie pracy i to mi się udało bardzo szybko. Życie w ubóstwie wiele mnie nauczyło i pozwoliło zaoszczędzić trochę pieniędzy, a potem realizować kolejne cele. W pewnym momencie pomyślałam, że może fajnie byłoby spróbować pracy w wojsku i rzeczywiście zostałam żołnierzem zawodowym, nauczyłam się kolejnych nowych rzeczy. Przekraczałam granice swojego lęku, sprawdzić, jak to jest, kiedy ma się w ręku broń albo kiedy trzeba rzucić granatem.
Zrezygnowała pani z zakonu i co dalej? Czy rodzina czekała, pomogła, czy miała Pani na kogo liczyć?
Muszę powiedzieć szczerze, że jestem moim bliskim bardzo wdzięczna, bo kiedy wstępowałam do zgromadzenia, moja decyzja spotkała się z dezaprobatą. Rodzice absolutnie nie byli do tego przekonani. Moja mama co roku mi mówiła: „masz gdzie mieszkać, wróć, jeszcze możesz odejść”. To pojawiało się niemalże jak refren, ale kiedy po 15 latach latach w końcu zdecydowałam się na odejście, od nikogo z rodziny nie usłyszałam złego słowa. Po powrocie zostałam przyjęta, pieniądze, które otrzymałam po odejściu ze zgromadzenia, to było kilka tysięcy złotych, mogłam przeznaczyć na kurs prawa jazdy i na kupienie używanego samochodu, oczywiście takiego najtańszego z najtańszych, ale dobre i to. Dzięki temu, że mogłam zatrzymać się przez kilka miesięcy w domu rodzinnym łatwiej było mi uporać się z takimi sprawami, jak założenie konta w banku, wymiana dokumentów czy kupno ubrań, ponieważ 15 lat nosiłam habit i w zasadzie nie miałam co na siebie włożyć. Musiałam zbudować na nowo swoją tożsamość jako kobiety także ubraniem.
I w co się Pani ubrała?
Lubię taki styl, który wiąże się z wygodą, będąc żołnierzem, postawiłam bardziej na spodnie, zdecydowanie strój sportowy, ale nie ukrywam, że lubię się też czuć kobieco, zakładając jakąś ładną sukienkę czy szpilki. Obecnie, choć już nie jestem żołnierzem, bo po 1,5 roku zrezygnowałam, przede wszystkim stawiam na wygodę.
Skąd decyzja o wojsku? Czy to chęć odcięcia się od tego, co było wcześniej czy marzenia?
Pierwsze lata po odejściu z zakonu były dla mnie czasem eksperymentowania, wejście na taką skrajną ścieżkę miało być częściowo rozliczeniem się z poprzednim życiem. Wiązało się to też z chęcią sprawdzenia swoich możliwości. Paradoksalnie, zakon i wojsko mają mimo wszystko dużo wspólnego, jest to życie bardzo mocno podporządkowane regulaminowi zarówno w jednej, jak i w drugiej instytucji. Co więcej, charakteryzowało się znakiem zewnętrznym, czyli ubraniem, w zakonie był to habit, a w wojsku mundur. Oczywiście każde z tych miejsc ma też swoje wartości, na które zwracałam uwagę. A skąd to się wzięło? Mam kilku młodszych braci i jako dziecko często bawiłam się z nimi w zabawy typowo chłopięce i to mi gdzieś zostało. Po odejściu z klasztoru, kiedy podjęłam pracę w lokalnym muzeum, zaczęło pojawiać się tam się wielu żołnierzy, ponieważ sąsiedztwie znajduje się jednostka wojskowa, zaczęłam z tymi żołnierzami rozmawiać. Było wśród nich coraz więcej kobiet, rozmowy z nimi mnie zmobilizowały, słyszałam: „A może Pani spróbuje? To może być fajna przygoda” i stwierdziłam, czemu nie? Pomyślałam sobie, że lepiej żałować, że coś się zrobiło, niż żałować, że się nie zrobiło. Postanowiłam spróbować i i sprawdzić się. Poznałam wielu ciekawych ludzi, nauczyłam się nowych rzeczy i uważam to za wartość dodaną do swojego życia.
A jak w wojsku reagowano, gdy mówiła pani o swoim wcześniejszym zajęciu?
Na początku starałam się to ukrywać, ale stwierdziłam, że każdy z nas ma jakąś historię w swoim życiu. Byłam w zakonie 15 lat, więc nie sposób pominąć taką lukę, pomyślałam sobie, że nie ma sensu tego ukrywać, pojawił się moment, kiedy mówiłam o tym otwarcie. Moi koledzy, koleżanki mają różny stosunek do kościoła, jednak spotykałam się zawsze z zaciekawieniem. Oczywiście na początku był szok, niedowierzanie, ale wielu z nich oswoiło się z tą tematyką, dopytywali mnie o wiele rzeczy, ja też nie miałam problemu z tym, żeby o sobie opowiadać. Dla mnie te rozmowy, ich spostrzeżenia były bardzo ciekawe. Co więcej bliscy dali mi do myślenia, że może warto byłoby opisać to, co przeżyłam w tamtym życiu i stwierdziłam, że rzeczywiście tak. Dzięki temu powstała książka.
To bardzo ciekawy temat, bo niedostępny dla osób z zewnątrz.
Zgadzam się, a uważam, że powinniśmy rozmawiać o tych sprawach, tym bardziej, że sporo sióstr opuszcza szeregi swoich klasztorów, byłe siostry są wokół nas, one się często do tego nie przyznają, ale nie ma powodu, żeby czuły się napiętnowane. Wielokrotnie widziałam i słyszałam historie, że kiedy siostry odchodzą, to zgromadzenie w ogóle wykreśla je ze swojej historii. Zdarzały się i nie podobały mi się reakcje sióstr, które nie pozwalały pożegnać się siostrzezdecydowanej na odejście. Uważam, że to jest wbrew postawie chrześcijańskiej, nawet jeżeli ktoś odchodzi, to powinien mieć możliwość pożegnania się ze swoją wspólnotą i wyjaśnienia decyzji. Czasami wokół odejść sióstr powstają nieprawdopodobne historie. Takie zakonnice są traktowane jako zdrajczynie, a ja bardzo długo będę pamiętać słowa jednego z księży, który na początku formacji prowadził dla nas rekolekcje i powiedział jedno krótkie, ale bardzo mądre zdanie, że jednych Pan Bóg prowadzi do zgromadzenia, a innych prowadzi przez zgromadzenie. Ci drudzy mają przejść jakiś etap i odejść, żeby na nowo odnaleźć się w życiu. I ja myślę, że ja jestem przykładem właśnie kogoś, kto miał przejść przez zgromadzenie, żeby czegoś się o sobie dowiedzieć i móc podjąć decyzję o swoim dalszym życiu.
Pani miała możliwość pożegnania się?
Ze względu na to, że opuszczałam zagraniczne opactwo, nie miałam takiej możliwości, wszelkie formalności związane z moim odejściem odbywały się na drodze korespondencyjnej. Za zgodą przełożonej przebywałam w domu rodzinnym na tak zwanym wypoczynku i do zgromadzenia przyjechałam już jako osoba świecka. Z matką generalną, bo tak ustaliłyśmy obie, spotkałyśmy się bez wiedzy innych sióstr, wolałyśmy zrobić to dyskretnie, żeby siostrom nie dawać powodu do niepotrzebnych insynuacji, ponieważ już od kilku miesięcy byłam poza zgromadzeniem, nie nosiłam habitu, więc dla sióstr byłaby to, tak jak określiła to matka, niezręczna sytuacja. Przystałam na to, aczkolwiek nawiązałam kontakty z kilkoma siostrami, na których mi zależało i z którymi utrzymywałam relacje. Obecnie regularny kontakt mam z jedną siostrą, przyjaźnimy się już od ponad 10 lat.
Jak wygląda teraz pani życie, jeżeli chodzi o zawód, o relacje, rodzinę, przyjaciół?
Mieszkam w moich rodzinnych stronach, już nie z rodzicami. Od kilku lat jestem zupełnie niezależna, samodzielna, ale często się odwiedzamy. Jeżeli chodzi o moich krewnych i o przyjaciół nawiązałam z nimi po latach kontakt i bardzo się z tego cieszę. Zawodowo po odejściu z armii na razie daję sobie chwilę przerwy. Jeszcze nie mam skonkretyzowanych planów, ale marzę, aby spotkać swoją drugą połowę i stworzyć udany, szczęśliwy związek. Mam nadzieję, że mi się uda. Miałam kilka przygodnych relacji, ale nie ukrywam, że chciałabym osiągnąć stabilizację życiową.Rodzina to na dziś moje marzenie.
Życzę w takim razie wszystkiego najlepszego i spełnienia tych marzeń. Bardzo dziękuję za rozmowę i za poświęcony czas.
Dziękuję!
Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź Stronę Kobiet codziennie. Obserwuj StronaKobiet.pl!
Promocje w Reserved
Kobieta
Plotki, sensacje i ciekawostki z życia gwiazd - czytaj dalej na ShowNews.pl
- Pogrzeb Jadwigi Barańskiej w USA. Poruszające sceny na cmentarzu | ZDJĘCIA
- Gojdź ocenił nową twarz Edyty Górniak. Wali prosto z mostu: "Niech zmieni lekarza!"
- Na górze paryski szyk, a na dole… Nie uwierzycie w to, jak Iza Kuna wyszła na ulicę!
- Lidia Popiel wyjawia sekret o Bogusławie Lindzie. Tak naprawdę wygląda ich związek